Dziś wielu naszych współrodaków uważa sprawę ukraińską za skończoną w sensie międzynarodowym. Jest to następstwo iluzji dotyczącej przyszłości stosunków polsko-rosyjskich, następstwo wiary, że nigdy już nie zagrozi nam niebezpieczeństwo od wschodu. Rezultatem tej iluzji i tej wiary będzie prawdopodobnie dość smutna przyszłość. Gdy współdziałanie polsko-ukraińskie będzie znów dziejową koniecznością – stanie się równie niemożliwym psychicznie jak współdziałanie polsko-niemieckie w 1917 roku. Sądzimy, iż już dziś powinniśmy przez obiektywne i rzeczowe badanie nauk przeszłości przygotować się do, dalekiej może, ale niemniej nieuchronnej – przyszłości.
Żaden przytomny zwolennik Polski-mocarstwa nie może twierdzić, iż cel wyprawy kijowskiej–podział naszego groźnego sąsiada wschodniego na dwie części, nawzajem się zwalczające – nie leżał w interesie przyszłości i naszego państwa. Krytykę wyprawy kijowskiej opiera się zazwyczaj na naiwnych twierdzeniach, iż „To była niemożliwość”. Mało kto próbował wyjść poza ten frazes o „niemożliwości”. Mało kto zastanawiał się, dlaczego to zamierzenie, czyniące z Polski arbitra wschodniej Europy, nie zostało uwieńczone powodzeniem? Czy zdecydowały o tym warunki stałe? Czy może warunki związane z ówczesną epoką i nieodnoszące ślę do przyszłości? Czy wreszcie popełniono błędy – za które zapłaciliśmy klęską i powrotem do roli państwa o ograniczonych interesach.
Podkreślamy tu na każdym prawie kroku nasz entuzjazm dla myśli, która przyświecała wyprawie kijowskiej i której udanie było jednoznacznym z zapewnieniem Polsce – nie grzecznościowej – ale istotnej mocarstwowości. Ten nasz entuzjazm każe nam jednak z tym większym krytycyzmem patrzeć na błędy, które spowodowały hasko tak wspaniałego zamierzenia. Były więc niewątpliwie i błędy polityczne, i błędy wojskowe. Badanie i roztrząsanie błędów wojskowych bezsprzecznie nie należy do nas. Nie wątpimy, iż nasz sztab główny uczynił to od dawna i z większą od nas kompetencją. Ofensywa na Kijów była dużym zwycięstwem polskim. W pierwszej fazie manewru wzięto kilkanaście tysięcy jeńców, kilkanaście tysięcy strzelców siczowych porzuciło dobrowolnie armię sowiecką. A jednak wystarczy przeczytać obiektywne i poważne studium gen. Stachiewicza pt. Działania zaczepne 3-ej armii na Ukrainie i porównać je z podobnymi opracowaniami manewru sierpniowego czy bitwy nad Niemnem, by wiedzieć, że ofensywa kijowska nie była w swym wykonaniu najbardziej udanym epizodem wojny polsko-rosyjskiej. Wystarczy zapoznać się z opinią marszałka Piłsudskiego o systemie obrony kordonowej – z którego wyłamać się na próżno usiłował około 8.06. gen. Rydz-Śmigły – aby wyrobić sobie Klanie o celowości systemu obrony stosowanego przez nasze armie w czerwcu 1920 roku. Te sprawy jednak do nas nie należą. Wolno nam ubolewać. Trudnej analizować, jeszcze trudniej pouczać. Przejdziemy do spraw politycznych.
Pociągnięcia polityczne związane z wyprawą kijowską zaliczyć można zasadniczo do dwóch kategorii. Z jednej strony Wędy związane ściśle z ówczesnymi warunkami, niemające możliwości powtórzenia się w przyszłości. Z drugiej strony błędy stałe, błędy natury historiozoficznej prawie, z uporem feniksa odżywające przy każdej okazji.
Pierwsza kategoria zalicza się raczej do kwestii historycznych – stosowniejszych dla czasopism poświęconych dziejopisarstwu. Nawiasem mówiąc, wspomnijmy o postarzanym często twierdzeniu, iż rok 1920 był jedyną w swoim rodzaju okazją do rozbicia mocarstwowej potęgi Rosji. Trudno nam podzielić to mniemanie. Zdaje się być jasnym, że wyprawa kijowska przyszła o 10 miesięcy za późno. Lipiec i sierpień 1919, okres, w którym armie Denikina szły w kierunku Moskwy, by wkrótce załamać się pod naporem powstań chłopskich i kawalerii Budionnego, okres, w którym armie Petlury i Petruszewicza stanowią poważną, kilkudziesięciotysięczną masę zdolną do zajęcia całego prawobrzeża, był właściwie tą wielką okazją utrwalenia podziału Rosji przez współpracę armii polskich i ukraińskich. Z rozmaitych powodów, za które trudno zresztą kogokolwiek winić, okazji tej nie wykorzystaliśmy.
Do błędów natury czysto historycznej skłonny byłbym zaliczyć również może zbytnią pochopność w odbieraniu włościanom ukraińskim ziemi – zagrabionej przez nich ziemianom. Nie wchodzę tu w etyczną stronę zagadnienia. Niemniej sądzę, iż akcja ta nie zaliczała się do politycznie najbardziej wskazanych i udatnych. Właśnie my – właśnie „Bunt Młodych” – powinien może ten błąd, o znaczeniu czysto przeszłościowym, podkreślić. Takich pomyłek można by jeszcze sporo wyliczyć. Przejdźmy już jednak lepiej do spraw, które mogą mieć znaczenie i w przyszłości.
Tutaj tematem naszych rozważań musi być przede wszystkim pytanie, w jaki sposób rozwiązać polityczne stosunki polsko-ukraińskie w tej epoce poprzez – pobieżną niestety – analizę faktów. Starać się będziemy dotrzeć mianowicie do wskazań, jakie z nich zdają się płynąć – na przyszłość.
Podstawy psychiczne
Dwa zasadnicze fakty psychiczne dominują nad genezą konwencji kwietniowej i nad stosunkami polsko-ukraińskimi w latach 1919 i 1920. Z jednej strony niesłychanie silne zadrażnienie stosunków polsko-halickich–na skutek wojny 1918-1919. Z drugiej zaś strony ogromne napięcie nienawiści Ukraińców galicyjskich i petlurowców na skutek połączenia się Ukraińców galicyjskich z Denikinem w październiku 1919 roku. Rozważamy kolejno te dwa nastawienia.
Nienawiść do Polski
Nieszczęście – i to zarówno dla Polski, jak i dla Ukrainy – chciało, żeby wojska Ukraińców galicyjskich przechodzące w połowie lipca przez Zbrucz i łączące się z armią Petlury przechodziły na wielką Ukrainę wyparte przez armię polską po dziewięciomiesięcznych ciężkich walkach. Było niepodobieństwem, aby zawzięta walka toczona na ziemiach Wschodniej Galicji od listopada 1918 do lipca 1919 roku mogła bezpośrednio poprzedzać braterstwo broni i sojusz polityczny dwu narodów. Trzeba było dziesięciu miesięcy odysei na wielkiej Ukrainie, by pozostałości armii galicyjskiej dobrowolnie przeszły do Polaków. Trzeba było również dziesięciu miesięcy, by doszło do formalnego traktatu przymierza między Polską a rządem UNR. W międzyczasie jednak ogólna sytuacja uległa zasadniczej zmianie. Nie pod Moskwą, ale na Krymie trzymały się resztki armii Denikina pod wodzą Wrangla. Pogrom białych armii pozwolić miał już wkrótce Rosji sowieckiej na zebranie głównych sił na ziemiach Ukrainy. Wielka okazja dziejowa minęła.
Jeżeli rozpatrujemy te sprawy dziś – po upływie lat 15 – to zaiste trudno nam powiedzieć, kto jest za ten obrót rzeczy odpowiedzialny. Odpowiedzialność sięga bowiem daleko wstecz i rozciąga się na bardzo wiele osób. Czytając z jednej strony liczne i wyczerpujące książki ukraińskie poświęcone wojnie galicyjskiej, różnych tych Pawlenków, Lewickich, Krezubów, Czaikiwskich, Kuzmijów, z drugiej zaś strony ubogie nasze publikacje na ten temat, trudno oprzeć się wrażeniu, iż zatrzymanie biegu wydarzeń przewyższało siły ludzkie i że umysły ówczesnych polityków i wojskowych lokalnych były zbyt ciasne. Ukraińcy pogrążeni w maksymalistycznym programie, Polacy pozbawieni zrozumienia dla wspólnych interesów antyrosyjskich podkopywali – à qui mieux mieux – mocarstwowe stanowisko, a tamci w ogóle egzystencję swego państwa. Jedyną lekturą z tych czasów, która pozostawia orzeźwiające wrażenie, jest niewątpliwie książka gen. Roi pt. Legendy i fakty. Trudno się oprzeć przekonaniu, że właśnie ten radykał i lewicowiec widział jasno, że był on jedynym człowiekiem zdolnym wówczas do podjęcia szczerej próby zbliżenia Polaków i Ukraińców we wspólnym interesie. Trudno dziś przypuszczać, iż próba ta byłaby uwieńczona powodzeniem. Była ona jednak w każdym razie o wiele szerszym i rozumniejszym postawieniem sprawy od haseł wytępienia Ukraińców „ogniem i mieczem”.
Genezy roku 1919 i 1918 szukać musimy raczej w pierwszym dziesięcioleciu XX wieku i w ostatnich dziesięcioleciach XIX wieku, nie zaś w wypadkach rozgrywających się w tej epokowej chwili. Jeżeli można kogoś o coś winić, to nie tyle o rzeczy zrobione, jak o rzeczy, których uczynić nie próbowano. Oczywiście po stronie polskiej. Rokowania polsko-ukraińskie prowadzone były przecież – jak wkrótce zobaczymy – z jakąś dziwną ospałością oraz z iście biurokratyczną formalistyką. Nie zdziwimy się tym zbytnio, gdy uprzytomnimy sobie, że na czele delegacji polskiej stał dyplomata o tak małym napięciu energii i fantazji jak p. August Zaleski. Jeżeli nie z dyktaturą Petruszewicza – to z dyrektoriatem Petlury można było może dojść do porozumienia – znacznie wcześniej.
Jest to zresztą tylko możliwe, nie jest to zupełnie pewne. Dopóki armia galicyjska walczyła obok armii naddnieprzańskiej, tzn. do października 1919 roku, dojście do skutku szczerego układu z Polską było w najwyższym stopniu utrudnione. Stefan Szuchewycz opisuje w I tomie swych wspomnień wrażenie, jakie na armii galicyjskiej, idącej wówczas na Kijów, uczyniła wieść o podpisaniu rozejmu z Polską. Obok odebrania Ukraińcom Kijowa przez Denikina, właśnie w chwili triumfalnego wchodzenia do stolicy, wieść o tym rozejmie przyczyniła się, zdaniem pamiętnikarza, najsilniej do podkopania moralnego armii galicyjskiej. Podczas licznych i dramatycznych konferencji odbywanych jesienią 1919 roku w sprawie stosunków z Denikinem i z Armią Czerwoną ani Szuchewycz, ani klasyczny historyk epoki Docenko, nie dosłyszeli projektu ściślejszego związania się z Polską. Żołnierz ukraiński, zwłaszcza żołnierz rodem z Galicji, nie był w jesieni 1919 roku jeszcze dojrzały do współdziałania z naszą armią.
Właściwie powiedzieć można, że wojna polsko-ukraińska nie była sama w sobie takim nieszczęściem. Prawdziwym nieszczęściem było to, że ze skutków psychicznych tej wojny nie umiano czy nie chciano się szybko otrząsnąć.
Wzajemne stosunki ukraińskie
Dopiero zupełne zerwanie stosunków między Petruszewiczem a Petlurą, a jednocześnie armią galicyjską i armią naddnieprzańską stworzyło koniunkturę bardziej korzystną dla zbliżenia polsko-ukraińskiego. Aby zrozumieć, co się stało, musimy jednak zrobić krótki przegląd chronologiczny wypadków.
W połowie lipca 1919 roku wojska polskie wyparły armię dyktatora Eugeniusza Petruszewicza za Zbrucz, tzn. na teren „wielkiej Ukrainy”. Nie potrzeba dodawać, iż Galicjanie odchodzili z wielką niechęcią, rozważając poprzednio szereg koncepcji, takich jak przebicie się do Czechosłowacji, obrona na południe od Dniestru itp. Niemniej w końcu zwyciężyła koncepcja przejścia na wielką Ukrainę i połączenia się z Petlurą, który w owej chwili utracił już był prawie całe swe terytorium i którego cała prawie armia stała skoncentrowana w okolicach Kamieńca Podolskiego. Galicjanie – dowodzeni w dużej mierze przez oficerów austriackich, Krausa, Schamaneka, ks. Lobkowitza, Lonera itp. – przedstawiali bardzo znaczną siłę bojową. Ich pojawienie się na wschód od Zbrucza zadecydowało kampanię na korzyść Ukraińców. Czerwone oddziały zostały odparte na całej linii i w półtora miesiąca później pierwsze oddziały ukraińskie wkraczały do Kijowa, około którego wrzała walka, między „dobrarmią” Denikina a wojskami czerwonymi.
Nawet w okresie sukcesów wojskowych stosunki między Ukraińcami galicyjskimi a Ukraińcami naddnieprzańskimi nie przedstawiały się bynajmniej zadowalająco. Punkty tarcia ująć można w trzy zasadnicze paragrafy: 1) Istniała zasadnicza rozbieżność ideowa między petlurowcami, którzy największego wroga Ukrainy upatrywali w Denikinie, a Galicjanami, którzy skłaniali się raczej do nawiązania z nim przyjaznych stosunków; 2) Istniała zasadnicza różnica społeczna. Petruszewicz był typowym endekiem. Większość jego współpracowników rekrutowała się z Narodowej Demokracji. Zmieniające się natomiast w tym okresie rządy dyrektoriatu Petlury składały się przeważnie z członków stronnictwa s. r. albo s. d.. Jeżeli dodamy różnice psychiki zachodniej i wschodniej, zrozumiemy z łatwością, iż ludzie ci z trudnością znajdowali wspólny język; 3) Wreszcie nieuchronne tarcia osobiste. Wielu żołnierzy i oficerów przechodziło z armii galicyjskiej do Petlury, co wywoływało kwasy. Z drugiej strony w otoczeniu Petruszewicza znajdowali się ludzie zasadniczo wrogo usposobieni do rządów naddnieprzańskich.
Stosunki obu rządów i obu armii były dość niepewne już w okresie piorunujących sukcesów wojskowych. Gdy jednak karta się obróciła i gdy, zdziesiątkowana niesłychaną epidemią tyfusu, armia ukraińska znalazła się pod naciskiem znacznie przeważających sił Denikina, a częściowo i sowietów – nerwy nie wytrzymały. Nie mogąc nerwowo znieść masowego wymierania armii galicyjskiej na tyfus, naczelny jej wódz, generał Miron Tarnawski i dyktator in partibus Petruszewicz, zdecydowali się na porzucenie Petlury i połączenie się z „dobrarmią” Denikina. Decyzja ta nastąpiła po długich wahaniach, zjazdach, których historia – niesłychanie dramatyczna – godną by była nawet pióra Tacyta. W tej chwili obchodzi nas jednak tylko rezultat. Petruszewicz z arcyksięciem Wilhelmem przedostali się do Rumunii, armia zaś przeszła do Denikina, pozostawiając Petlurę i resztki jego sił pod Konowalcem i Salskim własnemu losowi. Fakt ten wykopał prawdziwą przepaść między Ukraińcami galicyjskimi a Petlurowcami, przepaść – bodajże tak głęboką, jak między Ukraińcami galicyjskimi z Polakami. Dopiero ta przepaść umożliwiła właściwe dojście do skutku rokowań między petlurowcami a Rzecząpospolitą Polską.
Gdybyśmy teraz chcieli w krótkich słowach ująć ówczesną sytuację psychiczną i jej wpływ na stosunki polsko-ukraińskie, powiedzielibyśmy, że:
1) Niedawna wojna na ziemiach galicyjskich przyczyniła się niebywale do zaognienia nienawiści w stosunku do Polaków.
2) Niekorzystny ten moment – o ile chodzi o petlurowców – równoważony był jednak bezwzględnie negatywnym stosunkiem do Galicjan od czasu ich połączenia się z Denikinem.
Gdyby np. jutro wybuchła wojna między Polską a Rosją, oba te czynniki neutralizujące się wzajemnie działałyby o wiele słabiej. W sumie więc reakcje psychiczne Ukraińców w przyszłości nie powinny zbytnio odbiegać od tych, które dostrzegamy w 1920 roku. Zbadanie tych reakcji uznać więc trzeba za pożyteczną lekcję dziejową.
Zanim jednak do nich przejdziemy, zastanówmy się pokrótce nad istotą samego układu polsko-ukraińskiego, czyli tak zwanej „konwencji kwietniowej”.
Konwencja kwietniowa
Między rokiem 1830 a 1866 rozróżniano dwie możliwości rozwiązania zagadnienia niemieckiego. Jedną nazywano kleindeutsche Lösung drugą grossdeutsche Lösung. Pierwsza polegała na zjednoczeniu Niemiec bez Austrii Druga na zjednoczeniu Niemiec z Austrią, ale także i z tym, iż wchodziłyby do tego samego państwa i Węgry, i Czechy, i Galicja…
Otóż istnieją również dwa podobne rozwiązania dla sprawy ukraińskiej. Przede wszystkim rozwiązanie „małoukraińskie” – niepodległe państwo nad Dnieprem, bez Galicji i bez Wołynia. Po drugie, rozwiązanie „wielkoukraińskie”, z Galicją i Wołyniem, ale i z całą Polską wchodzącą w skład tego związku państwowego.
Zaraz na wstępie stwierdzić należy, że w roku 1920 zrealizowano koncepcję „małoukraińską”, tzn. stworzenie zupełnie samodzielnego i niepodległego państwa ukraińskiego nad Dnieprem, z zachowaniem dla Rzeczypospolitej Polskiej dzisiejszych jej granic. Mówi się często, że rok 1920 to była „koncepcja federalistyczna”. Nic podobnego. Jest to typowa bajka historyczna. O żadnym federalizmie w rokowaniach poprzedzających konwencję kwietniową (za wyjątkiem niepoważnej misji Kurdynowskiego) nie było nawet i mowy.
Po tym wstępnym twierdzeniu przejdźmy do dokładniejszego opisu wydarzeń.
Rokowania toczone w tym okresie między Polską a UNR w Warszawie podzielić można zasadniczo na cztery fazy:
- Misja Kurdynowskiego. Jeszcze w lutym 1919 roku, tzn. w chwili gdy szalała wojna w Galicji, minister spraw zagranicznych UNR (nie mieszać z galicyjską ZUR) Maciewicz, wysłał do Warszawy płk Kurdynowskiego celem nawiązania stosunków z rządem polskim. Płk. Kurdynowski nie posiadał zresztą zbyt szczegółowych instrukcji i pełnomocnictw. W każdym razie wydaje się pewnym, że przekroczył te ostatnie, gdy w maju 1919 roku zawarł z rządem polskim układ, którego tekstu niestety nie znamy, ale który, według historyków ukraińskich miał poddawać Ukrainę „pod protektorat” Rzeczypospolitej. Kurdynowski wkrótce potem został odwołany i zdezawuowany.
- Misja Pyłypczuka. W międzyczasie zawarty został, na skutek wyparcia Petruszewicza z Galicji Wschodniej, rozejm między wojskami polskimi i ukraińskim i. Chwila wydawała się odpowiednią, by nawiązać bardziej ścisłe stosunki. W początku sierpnia 1919 roku pojechał więc do Warszawy p. Pyłypczuk, minister dróg w gabinecie UNR, w towarzystwie kilku dyplomatów, również naddnieprzańskich. Delegacja ta wkrótce po przyjeździe rozpoczęła rozmowy z delegacją polską, na czele której znajdował się p. August Zaleski, i do której wchodzili jeszcze pp.: Szumlakowski, Knoll i Moszczyński. Rozmowy te posunęły się znacznie naprzód, a mianowicie aż do deklaracji 19 VIII, w której delegacja ukraińska implicite uznawała przynależność Galicji do Polski, precyzując granicę między dwoma państwami mniej więcej podobną do dzisiejszej polsko-rosyjskiej. Chwila, w której p. Pyłypczuk znajdował się w Warszawie, wydaje mi się przełomową. Gdyby wówczas zdecydowano się wyjść poza deklarację usuwającą właściwie punkty sporne, bieg dziejów skierowałby się prawdopodobnie w inną stronę. Trafnie ujął tę stronę zagadnienia Ser. Szemet – przyjaciel Lipińskiego, gdy wygarniając prawdę Petlurze, pisał w końcu listopada 1919 roku: „Zasadniczą cechą waszej polityki jest robienie tego, co jest konieczne, ale robienie za późno… Należało dojść do porozumienia z Polską jeszcze w kwietniu. Rozpoczęliście zaś rokowania dopiero w sierpniu – by przerwać je znów na parę miesięcy”. Tak było istotnie. Deklaracja z 19 sierpnia wpadła niejako w wodę i z początkiem października wysłano dopiero nową delegację ukraińską do Warszawy, a mianowicie pod kierownictwem p. And. Liwickiego, ministra sprawiedliwości UNR.
- Pierwsza faza rokowań Liwickiego. Delegacja Liwickiego składała się zarówno z reprezentantów Petruszewicza, jak i z reprezentantów naddnieprzańskich. Dobrana zaś była na podstawie zasady reprezentacji wszystkich ważniejszych stronnictw politycznych. Zamiast jednak stanąć na gruncie deklaracji Pyłypczuka i kontynuować rokowania na jej podstawie, rozpoczęto rzecz całą od początku. Nie miało to zresztą znaczenia dla biegu wypadków. W październiku nastąpiło bowiem przejście Galicjan do Denikina i rozkład armii Petlury. Nawet pewne przyspieszenie rokowań nie byłoby prawdopodobnie już wtedy zatrzymało tego procesu.
Nad błędem rokowań ciążyła silnie obecność delegatów galicyjskich, Witwickiego, Horbaczewskiego oraz Nowakowskiego. Ci ostatni stawiali bowiem zdecydowany opór zrzeczeniu się Galicji Wschodniej przez delegację i definitywnemu znaczeniu granicy dwu państw na Zbruczu. Wreszcie nastąpił nieuchronny rozłam. Delegaci galicyjscy i jeden z delegatów naddnieprzańskich, Mszanecki, zgłosili ustąpienie. Pozostała zaś delegacja opublikowała 2 XII deklarację o tekście bardzo zbliżonym do oświadczenia misji Pyłypczuka, w której stwierdzała, że granica polsko-ukraińska ma przechodzić wzdłuż Zbrucza. Parę dni później zjawił się w Warszawie sam naczelny ataman Szymon Petlura i rozpoczęła się nowa faza rokowań.
- Druga faza misji Liwickiego. Od deklaracji 2 grudnia do podpisania konwencji w dniu 24 kwietnia przeminęło 4 miesiące wypełnione mniej lub więcej niepotrzebną gadaniną między p. Zaleskim z jednej, a delegacją ukraińską z drugiej strony. Nowym czynnikiem w rozmowach były w tej fazie rokowań osobiste konferencje między marszałkiem Piłsudskim a naczelnym atamanem Petlurą. Treść ich jednak prawdopodobnie nie będzie nigdy dokładnie znana. Niektóre rozmowy ciągnęły się całymi nocami. Niemniej zdaje się pewnym, iż kierownictwo rokowań spoczywało i nadal raczej w rękach A. Lewickiego i że dzisiejszy prezydent UNR musi być uważany za właściwego współtwórcę konwencji kwietniowej.
Nie będziemy się tu zapuszczali w szczegóły tych – pasjonujących często – rozmów. Ograniczymy się do stwierdzenia, iż ten okres rozciągający się między grudniem a kwietniem przyczynił się do znacznego zaognienia stosunków między Ukraińcami naddnieprzańskimi a Polakami. Wówczas to miało miejsce słynne aresztowanie ministrów ukraińskich przez gen. Minkiewicza i w ogóle nieco może zbyt brutalne rządy wojskowe około Kamieńca Podolskiego.
O ile chodzi o treść tajnej konwencji podpisanej dnia 24 kwietnia 1920 roku w Warszawie, to najlepiej będzie po prostu przedrukować jej tekst we własnym tłumaczeniu z ukraińskiego. Będzie to o tyle ciekawsze, iż tekst ten nie był dotąd ogłoszony w języku polskim i że na temat jego krąży wiele nieuzasadnionych opinii.
Oto nasze tłumaczenie:
„Rząd Ukraiński z jednej strony i Rząd Rzeczypospolitej z drugiej strony – głęboko przeświadczone, że każdy naród posiada naturalne prawo do samostanowienia i do określenia stosunków z sąsiadami i jednakowo wychodząc z chęci utrwalenia podstawy pod zgodne współżycie obu narodów, dla ich dobra i rozwoju, zgodziły się na następujące postanowienia:
1.
Uznając prawo Ukrainy do niezależnego państwowego istnienia w takich granicach południowych, wschodnich i północnych, jakie zostaną ustalone układami UNR z jej sąsiadami, Rzeczpospolita Polska uznaje dyrektoriat niezależnej UNR z głównym atamanem p. Szymonem Petlurą na czele, za zwierzchnią władzę UNR.
2.
Ustanawia się następujące granice między Rzeczpospolitą Polską a UNR. Na północ od rzeki Dniestr wzdłuż rzeczki Zbrucz, dalej wzdłuż byłej granicy austriacko-rosyjskiej do Wyszogródka, dalej po linii na wschód od Zdołbunowa, potem wzdłuż wschodniej granicy powiatu równieńskiego, dalej wzdłuż granicy byłej gubernii mińskiej aż do Prypeci, potem wzdłuż Prypeci aż do jej ujścia.
Co do powiatów równieńskiego, dubieńskiego i części krzemienieckiego, które na razie zostają przy Polsce, nastąpi w przyszłości ściślejsze porozumienie.
Dokładne określenie granicy przeprowadzone będzie przez komisję polsko-ukraińską, złożoną z fachowców.
3.
Rząd polski przyznaje Ukrainie terytorium położone na wschód od granicy zaznaczonej w art. 2 tej umowy, aż do granic Polski z roku 1772 (przedrozbiorowych), którą Polska już posiada albo nabędzie od Rosji drogą zbrojną lub dyplomatyczną.
4.
Rząd Polski zobowiązuje się nie zawierać żadnych umów międzynarodowych skierowanych przeciw Ukrainie; do tego samego zobowiązuje się i rząd UNR wobec Rzeczypospolitej Polskiej.
5.
Prawa narodowo-kulturalne, które Rząd UNR zabezpieczy obywatelom narodowości polskiej na terytorium UNR, będą w tej samej mierze zabezpieczone obywatelom narodowości ukraińskiej na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej.
6.
Zostaną zawarte specjalne umowy ekonomiczno-handlowe między UNR i Rzeczpospolitą Polską. Sprawa agrarna na Ukrainie będzie rozwiązana przez konstytuantę. Do czasu zwołania konstytuanty – prawne stanowisko właścicieli ziemskich na Ukrainie ustanowi się na podstawie układu między Rzecząpospolitą Polską a UNR.
7.
Zawiera się konwencję wojskową, która stanowić będzie integralną część tej umowy.
8.
Umowa ta zostaje tajną. Nie może być zakomunikowana stronie trzeciej lub opublikowana w całości inaczej, jak za zgodą obu stron, za wyjątkiem art. 1, który będzie ogłoszony po podpisaniu.
9.
Umowa niniejsza wchodzi w życie niezwłocznie po podpisaniu jej przez strony.
21.04.1920 roku w Warszawie. Podpisali: Jan Dąbski, Andrzej Liwieki”.
Tak więc wyglądała ta słynna konwencja kwietniowa. O żadnej federacji, jak widać, nie było w niej mowy. Ale przejdźmy do wrażenia, jakie wywarła wśród Ukraińców, skąd będziemy mogli wyciągnąć już pewne wnioski na przyszłość.
Wrażenie konwencji kwietniowej
Jeśli chcemy zrozumieć psychikę Ukraińca z 1920 roku wobec konwencji kwietniowej, musimy zawsze mieć na uwadze reakcję społeczeństwa polskiego na awanse niemieckie z lat 1916-1917. To jest to porównanie i to jest ten kąt widzenia, który niewątpliwie pozwala nam na najlepsze wczucie się w istotę zagadnienia. Reakcję warunków badać można najlepiej, przechodząc kolejno 3 grupy. Polityków naddnieprzańskich, polityków galicyjskich i armię. Obfity materiał pamiętnikarski pozwala nam już dziś wcale nieźle orientować się w nastrojach epoki.
- Politycy naddnieprzańscy. Stanowisko cywilnych sfer naddnieprzańskich do konwencji kwietniowej było dalekie od jednomyślnego entuzjazmu. Nawet główny twórca przymierza polsko-ukraińskiego – Petlura, nie miał zupełnej pewności, czy postąpił dobrze. A. Szulgin w swym artykule pomieszczonym w zbiorowym wydawnictwie poświęconym pamięci S. Petlury, pisze, iż wahając się przed ostatecznym pójściem na drogę porozumienia z Polską, naczelny ataman pytał się o radę starego monarchisty ukraińskiego, Eugeniusza Czykałenkę, wielką powagę społeczną. „Jeśli się uda – odpowiedzieć miał Czykałenko – historia wyniesie cię ponad samego Bogdana, jeśli zaś się nie uda, to przecież miejsce Wyhowskiego jest także znaczne w naszych dziejach”. Przyznać trzeba, że dziś powiedzenie to nabiera dość tragicznego posmaku, przez zestawienie tragicznej śmierci Wyhowskiego z jednej strony – losów zaś Petlury po traktacie ryskim z drugiej. Niemniej wszyscy się zgadzają, iż w 1920 Petlura był zupełnie zdecydowanym zwolennikiem przymierza z Polską.
Nie można natomiast już tego powiedzieć o dwu pozostałych członkach dyrektoriatu. Makarenko zupełnie zdecydowanie, Szwec w sposób bardziej dyskretny odnosili się opozycyjnie do nastrojów filopolskich i do konwencji kwietniowej. Różnica zdań, która istniała w dyrektoriacie, przejawiała się zresztą na wszystkich stopniach hierarchii narodowej i urzędowej. Pisaliśmy już powyżej o członku delegacji Liwickiego – Mszaneckim, który zgłosił dymisję z powodu negatywnego ustosunkowania do zbliżenia z Polską. Wśród członków zebrań, urządzanych przez And. Liwickiego celem zorientowania się w nastrojach opinii, reprezentowane były zawsze poglądy antypolskie i poglądy filopolskie. Te ostatnie były jednak zazwyczaj w dość znacznej przewadze. Podobnie i wśród dyplomacji panowała rozbieżność. Tak wybitni jej przedstawiciele, jak S. Szełuchin, Dymitr Antonowicz i Mik. Hałahan, odnosili się zdecydowanie nieprzychylnie do zbliżenia z Polską. Ten ostatni w 1-szym tomie swych wspomnień najlepiej charakteryzował poglądy opozycjonistów, opisując swą rozmowę z ministrem Mazepą w Zmerynce. „Zwróciłem mu uwagę – pisze więc Hałahan – że pobyt armii polskiej na Ukrainie nosi charakter wyraźnej eksploatacji i wojskowej okupacji kraju. Wskazywałem na postanowienia kongresu USD Partii, w którym była mowa o zjednoczeniu ziem ukraińskich: między tym postanowieniem a przebywaniem członków stronnictwa w rządzie, który zgłosił desinteressement w sprawie Galicji, widziałem wyraźną sprzeczność. Nareszcie dowodziłem, że cały rząd UNR nie jest niczym innym, jak doczepką do polskiej okupacyjnej władzy…”. Ten ustęp wspomnień Hałahana dobrze maluje nastroje opozycjonistów, nie należy zapominać jednak, że byli oni wśród Naddnieprzańców w mniejszości.
- Politycy galicyjscy. Tu sytuacja przedstawiała się zupełnie odmiennie i w sposób dużo bardziej zdecydowany. Już deklaracja z 2.12.1919 roku wywołała prawdziwą burzę między Galicjanami i spotkała się z jednomyślnym potępieniem. Najlepszy wyraz tym nastrojom dał protest, ogłoszony przez Eugeniusza Petruszewicza, w jego oficjalnym organie wiedeńskim „Nasz Prapor”. Protest ten był zresztą również wyrazem opinii „ukraińskiej nacjonalnej rady”, czegoś w rodzaju emigracyjnego parlamentu wschodnio-galicyjskiego – obradującego w początkach grudnia 1919 roku w Wiedniu. Orientacja E. Petruszewicza oraz jego ministra spraw zagranicznych W. Panejki, która później miała się znacznie zbliżyć do nastrojów sowietofilskich, szła wówczas całą parą w kierunku porozumienia z białą Rosją, z reprezentantami prawicowej emigracji rosyjskiej. Niewątpliwie jednak stanowisko Petruszewicza odpowiadało ówczesnym nastrojom ukraińskiej inteligencji galicyjskiej. Z wyjątkiem bardzo nielicznych jednostek, jak np. poseł Stefan Baran, olbrzymia większość polityków galicyjskich odnosiła się zdecydowanie wrogo do przymierza polsko-ukraińskiego.
- Armia. W nastawieniu armii UNR należy uczynić różnicę między jej nastrojami a współudziałem w działaniach wojennych. O ile chodzi o współudział, to nie ulega wątpliwości, że wojska ukraińskie spełniły w 1920 roku lojalnie swój obowiązek u boku armii polskiej. Główny trzon tych sił stanowił korpus gen. Omeljanowicza-Pawlenki, który w trakcie ofensywy na Kijów połączył się z armią polską. W końcu listopada 1919 roku – gdy armia galicyjska przeszła już była do Denikina, a Petlura wyjechał do Polski – Pawlenko na czele pozostałych wojsk ukraińskich przedostał się na tyły armii Denikina, a później bolszewickiej i oferował tam aż do maja 1920 roku. Wówczas złączył się z Polakami, na wschód оd Zmerynki. Był to ów słynny „zimowy pochód”. Odtąd wojska gen. Pawlenki zajmowały najbardziej południowy odcinek frontu polskiego. Historia ich działań została niedawno wzbogacona przez piękne wydawnictwo dokumentów wojskowych, dokonane przez gen. Salskiego. Z początkowo szczupłej liczby około 4000 bagnetów miała armia ukraińska w połowie czerwca wzróść do blisko 20 000, aby później spaść znowu do połowy tej cyfry. Jak na ówczesne słabe stany wojsk, te liczby są jednak dość poważne. Jest również pewnym, iż wojska Pawlenki ustępowały stale tylko z powodu przerywania frontu przez Budiennego na bardziej północnych odcinkach. Biły się one dzielnie, prawie od brzegów Dniepru aż do zupełnie samodzielnej obrony województwa stanisławowskiego, frontem na północ, gdy 6. armia polska odeszła w całości w kierunku Lwowa, zagrożonego przez Budiennego. Pod tym względem nic Ukraińcom zarzucić nie można.
O ile chodzi o nastroje tej armii, to nie wydaje się jednakowoż, aby miały one być silnie filopolsimi. Już gdy w początku lutego gen. Minkiewicz kazał poaresztować ministrów Ukraińskich, gdyż premier Mazepa nie chciał mu złożyć wizyty, adiutant Petlury, Docenko, o mało nie porwał ukraińskiej dywizji Udowiczenki do ataku na Kamieniec Podolski. Prawie wszyscy pamiętnikarze epoki wskazują na dość silne naprężenie panujące między obiema armiami. Szuchewycz ciekawie opisuje rozmowę z żołnierzami i robotnikami ukraińskimi w chwili parady 2. armii polskiej w Kijowie. „Czego się cieszycie – zapytał Szuchewycz – czy to tak wesoło, że Polacy w Kijowie? My się cieszymy – odpowiedzieli – by myślimy, że te wszystkie takie ładne kulomioty i armaty za miesiąc zostaną dla nas, a ta armia odejdzie, tak jak odeszli Niemcy i Denikin”.
Nie jest naszym obowiązkiem badać słuszność tych sądów. Naszym obowiązkiem jest obiektywnie notować reakcje psychiczne i wyciągać z nich logiczne konsekwencje. Widzieliśmy, że sfery polityczne naddnieprzańskie odnosiły się do przymierza z Polską w większości przychylnie, sfery galicyjskie zasadniczo wrogo, armia dość dwuznacznie. Postarajmy się teraz wyciągnąć z tych nastawień konsekwencje polityczne.
Wnioski
Jeślibyśmy chcieli w paru słowach określić istotę polityki polskiej w stosunku do Ukraińców w epoce wyprawy kijowskiej, powiedzielibyśmy, że zasadniczą jej cechą była próba stworzenia dobrych stosunków polsko-ukraińskich drogą zdobywania terytoriów na Rosji, nie zaś drogą stworzenia dla Ukraińców znośnych warunków życiowych w granicach państwa polskiego. Było to właściwie coś w rodzaju filoukrainizmu na eksport. Naród ukraiński uznany za próbkę bez wartości, pragnęliśmy wyeksportować na Ukrainę kijowską i w ten sposób pozyskać sobie jego przyjaźń.
Otóż lekcją wyprawy kijowskiej powinno być przede wszystkim to, że próba ta nie zakończyła się powadzeniem. Ukraińcy zamieszkali w granicach państwa polskiego odnieśli się do całego przymierza wprost wrogo. Życzliwie odniosła się doń jedynie część Ukraińców z dzisiejszego ZSRR. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można też twierdzić, iż również w przyszłości próby pogodzenia Ukraińców z państwowością polską drogą pokazywania im miraży niepodległości naddnieprzańskiej nie będą drogą realną.
Aczkolwiek w roku 1920 zbliżenie było wyjątkowo trudne z powodu niedawnej wojny, to jednak trzeba mieć na uwadze, że czynnikiem ułatwiającym nasze zadanie był wówczas kolosalny antagonizm między Galicją a dawną Ukrainą rosyjską, obecnie już mocno zatarty. Nie można również zapominać o zupełnie nowym czynniku, który od roku 1921 pojawił się w psychice ukraińskiej.
Na wielkiej naradzie zwołanej w grudniu 1919 roku w Warszawie w sprawie rokowań z Polską jeden z uczestników, dyplomata ukraiński p. Rzepecki, polemizując z przeciwnikiem układów z Polską, Mszaneckim, powiedział: „Różnica między nami a p. Mszaneckim jest ta, że on nie wierzy, aby z pomocą Polski można było uratować niepodległe Ukrainy, a my wierzymy”. Ja sam miałem sposobność polemizować z p. I. Kedrynem i dowodzić mu, że traktat ryski nie był pogwałceniem konwencji kwietniowej. Niemniej jest rzeczą pewną, że Ukraińcy dzięki niewątpliwej ofierze, którą dla nich było uroczyste zrzeczenie się Galicji Wschodniej na rzecz Polski, absolutnie nic nie zyskali. Jest również rzeczą pewną, że dziś ogromna większość społeczeństwa ukraińskiego uważa (nie wchodzę tu w słuszność tego mniemania) konwencję kwietniową za ciężki błąd. To wspomnienie historyczne nie będzie więc nam ułatwiało pozyskania Ukraińców przez wysuwanie mirażu kijowskiego. Wielu Polaków sądzi, że można Ukraińcom zrobić przyjemność przez wysuwanie wspomnienia wyprawy na Kijów. W rzeczywistości trudno jest znaleźć coś bardziej dla nich irytującego i bolesnego.
Przeprowadziliśmy analizę z możliwie największym obiektywizmem. Cóż z niej zdaje się wynikać? Przyszłość jest zakrytą przed nami, ale nie jest wcale wykluczone, iż kiedyś w przyszłości czynne współdziałanie narodu polskiego z narodem ukraińskim będzie znów kategorycznym imperatywem dla naszej polityki. O tej chwili nie szkodzi czasem pomyśleć. Otóż celem tego artykułu było wskazanie, iż niepodobna Ukraińców w granicach Rzeczypospolitej pozyskać wysuwaniem nadziei niepodległości nad Dnieprem. To są próby beznadziejne. Musimy myśleć o wytworzeniu stanu rzeczy, w którym by współdziałanie polsko-ukraińskie przestało być psychiczną niemożliwością. Sądzimy, że ten stan rzeczy nie da się osiągnąć pustą deklamacją, lecz raczej realną pracą w dziedzinie poparcia szkolnictwa, spółdzielczości oraz w dziedzinie stworzenia samorządu.
W roku 1916 proklamacją niepodległości Polski Niemcy nie potrafili już pozyskać sobie naszych trwałych sympatii. Było to po przeszło 100-letnich, hakatystycznych rządach w poznańskim. Było już za późno.
„Bunt Młodych” 8 (1934)