Dyplomacja i propaganda w służbie bolszewickiej ekspansji. Rozmowa z prof. Mariuszem Wołosem

Mariusz Wołos

Mariusz Wołos

Wykładowca Uniwersytetu Pedagogicznego im. Komisji Edukacji Narodowej w Krakowie, pracownik naukowy Instytutu Historii PAN, autor m.in. książek Francja-ZSRR. Stosunki polityczne w latach 1924-1932 (2004), O Piłsudskim, Dmowskim i zamachu majowym. Dyplomacja sowiecka wobec Polski w okresie kryzysu politycznego 1925-1926  (2013) i Przerwana droga do Niepodległej. Kazimierz Piątek „Herwin” (1886-1915).

O roli dyplomacji i propagandy w wojnie polsko-bolszewickiej z prof. Mariuszem Wołosem z Uniwersytetu Pedagogicznego im. Komisji Edukacji Narodowej w Krakowie i Instytutu Historii PAN w Warszawie rozmawia Adrian Matuła.

Mariusz Wołos

Mariusz Wołos

Wykładowca Uniwersytetu Pedagogicznego im. Komisji Edukacji Narodowej w Krakowie, pracownik naukowy Instytutu Historii PAN, autor m.in. książek Francja-ZSRR. Stosunki polityczne w latach 1924-1932 (2004), O Piłsudskim, Dmowskim i zamachu majowym. Dyplomacja sowiecka wobec Polski w okresie kryzysu politycznego 1925-1926  (2013) i Przerwana droga do Niepodległej. Kazimierz Piątek „Herwin” (1886-1915).

Adrian Matuła: Panie Profesorze, jeżeli mamy rozmawiać o Polsce w dyplomacji i stosunkach wewnętrznych sowietów podczas wojny polsko-bolszewickiej, to należy chyba zacząć od okresu trochę wcześniejszego. Najpierw od przewrotu bolszewickiego w 1917 roku i kolejnego młodego państwa, czyli rodzącej się Polski po 1918 roku. W jaki sposób bolszewicy najpierw podchodzili do samej sprawy niepodległości Polski, później do państwa polskiego przed 1919 rokiem i rozpoczęciem walk?

 

Prof. Mariusz Wołos: Widziałbym to na dwóch płaszczyznach. Pierwsza miała charakter werbalny, polegający na tym, że bolszewicy głosili zasadę samostanowienia narodów. Widać to nie tylko na przykładzie Polski i Polaków, ale także innych narodów, które wchodziły w skład imperium rosyjskiego. Wcześniej, w grudniu 1917 roku, Lenin – a co za tym idzie władza bolszewicka – dał przyzwolenie na powstanie niepodległej Finlandii, która była przecież rejonem autonomicznym, wielkim księstwem w obrębie imperium carów. To samo dotyczyło Polski, tzn. Lenin nie wykluczał w swoich enuncjacjach istnienia wolnej, niepodległej Polski. To jest ta płaszczyzna werbalna, prezentowana na wszelkie sposoby własnej i cudzej opinii publicznej. Dla wielu jest ona równie nośna, jak główne wówczas hasło dyplomacji sowieckiej reprezentowanej przez Lwa Trockiego, pierwszego szefa resortu spraw zagranicznych, komisarza ludowego ds. międzynarodowych: zawarcie pokoju bez aneksji i kontrybucji. Werbalnie wygląda więc to wszystko bardzo pięknie. Polacy słuchając takich deklaracji mogliby być zadowoleni, ale jest w tym konkretny ukryty zamysł, który już nie jest tak mocno eksponowany w sensie głoszenia go wszem i wobec. To kwestia głębokiego przeświadczenia bolszewików, że wcześniej czy później i tak uda im się podporządkować te wszystkie kraje, które przynależały do imperium rosyjskiego, jak również inne narody, bo przecież reprezentowana przez nich idea rewolucji musi zwyciężyć i historyczna racja jest po ich stronie.

Przedstawiciele elity bolszewickiej doskonale wiedzieli, że społeczeństwa europejskie i nie tylko europejskie były zmęczone Wielką Wojną. Lenin i jego stronnicy doszli do władzy w czwartym roku trwania wyczerpującej, krwawej wojny i zdawali sobie sprawę, że sprzyjać ona musi radykalizacji postaw społecznych. Warunki takie były idealnym podglebiem dla rewolucji nie tylko u nich, tej komunistycznej, ale także wśród innych narodów. W owe nastroje właśnie celowano. Oczywiście z tej perspektywy najważniejszym dla nich państwem, które stanowiło przysłowiową bramę do Europy, nie były ziemie polskie i odrodzona w listopadzie 1918 roku Polska, tylko Niemcy. Wystarczy jednak spojrzeć na mapę, aby uświadomić sobie, że po drodze do Niemiec pojawiła się oto Rzeczpospolita, z którą trzeba coś zrobić. I tutaj pragnę dodać jeszcze jedną kwestię. Otóż z badań historyków wynika, że plany sowietyzacji naszego kraju w 1918 roku zostały opracowane przez polskich komunistów. A może należałoby powiedzieć inaczej: przez komunistów narodowości polskiej, którzy oczywiście odgrywali ważną rolę w strukturach władzy sowieckiej. W tym miejscu dotykamy sprawy kluczowej. Dalekosiężne plany bolszewickiej polityki zagranicznej w tym czasie nie były niczym innym, jak imperializmem, jednakże imperializmem podszytym ideologią. W przeciwieństwie do innych imperializmów bolszewicy mogli na każdy praktycznie odcinek rzucić przedstawicieli tamtejszej narodowości, którzy mieli te same poglądy, co oni. Kwestią sowietyzacji Polski siłą rzeczy zajmowali się więc bolszewicy narodowości polskiej. Nowy ustrój narzucać mieli właśnie oni, ale w imię Moskwy i głoszonych przez nią ideałów. Im i tylko im bowiem ufano, ich traktowano jako własnych, sprawdzonych towarzyszy. Należy do tego wszystkiego dodać, że zainstalowanie w Polsce nowego sowieckiego systemu politycznego byłoby absolutnie niewykonalne bez wsparcia Armii Czerwonej i moskiewskich bagnetów. Był to mechanizm wymyślony bardzo sprytnie. Chcę przypomnieć słowa Trockiego, który w swoich pamiętnikach pt. Moje życie, tłumaczonych zresztą na większość języków świata, napisał, że w momencie kiedy otrzymał ster dyplomacji sowieckiej, zastanawiał się: co ja tu będę robił? Przecież rewolucja załatwi sprawę za nas. Po co nam w ogóle ta dyplomacja? Czyli wydam kilka odezw, zwinę kramik i będzie po sprawie. Jego sposób myślenia doskonale komponował się z tym, o czym mówię. Tak właśnie bolszewicy postrzegali stronę polską u zarania naszej niepodległości.

 

Czy na wspomnianej przez Pana Profesora płaszczyźnie werbalnej, Polska i prowadzona z nią wojna jako państwem wrogim czy też z państwem wykonującym polecenia Ententy, była wykorzystywana przez bolszewików do skonsolidowania społeczeństwa wokół władzy rewolucyjnej?

 

Oczywiście, że tak było. Odniosę się do zaledwie dwóch kwestii semantycznych. Po pierwsze, do określenia „biali Polacy”, wrzucanego celowo do jednego worka z wszystkimi przeciwnikami komunizmu, czyli z innymi „białymi” – „białymi Rosjanami” czy „białymi Czechami”. Po drugie, do obdarzania Polaków mianem „obcych interwentów”. Nazwa ta pojawia się jeszcze i dzisiaj w niektórych pracach wydawanych we współczesnej Rosji. To przemyślany zabieg specjalistów od sowieckiej propagandy, bo łatwo trafiający mniej zorientowanym do przekonania, że przecież Polacy to tacy sami „interwenci”, jak Francuzi, Brytyjczycy, Amerykanie czy Japończycy, innymi słowy imperialiści dybiący na mniejsze czy większe fragmenty „matuszki Rossii”, pragnący zatrzymać falę rewolucji niosącej wyzwolenie uciskanym robotnikom i chłopom. Przypominam sobie dyskusję, jaką prowadziłem kilka lat temu z historykami rosyjskimi, co ciekawe na Syberii, podczas pewnej konferencji naukowej. Jeden z nich, człowiek stosunkowo młody, nie określał inaczej 5 Dywizji Strzelców Polskich, walczącej na Syberii i dowodzonej przez majora Waleriana Czumę oraz pułkownika Kazimierza Rumszę, jak właśnie mianem „interwentów”. Zadałem mu wówczas pytanie: czy „interwentami” byli ludzie, którzy urodzili się na Syberii lub na Uralu, ich rodziny od trzech czy czterech pokoleń zamieszkiwały imperium rosyjskie, nie wyzbywając się polskości, i wstąpili w szeregi 5 Dywizji? Jakiż to zatem „interwent”?! To raczej mieszkaniec wieloetnicznego państwa, który opowiedział się po jednej z walczących stron, tak samo jak Feliks Dzierżyński, Julian Marchlewski, Stanisław Pestkowski czy Mieczysław Łoganowski opowiedzieli się po stronie przeciwnej. Odpowiedzi nie otrzymałem. Nie przypuszczam jednak, abym mojego interlokutora przekonał.

 

A na przykład Legion Czechosłowacki?

 

Dokładnie tak samo: „biali Czesi”, „obcy interwenci”, choć w szeregach Legionu Czechosłowackiego – obok byłych jeńców z armii austro-węgierskiej – nie brakowało Czechów urodzonych w imperium rosyjskim i żyjących tam od kilku pokoleń, a pochodzących z rodzin osadników sprowadzonych do carskiego imperium głównie w XIX wieku, w celu podniesienia kultury gospodarczej, zwłaszcza rolnej, takich choćby terenów jak Wołyń. Znali oni i rozumieli Rosję. Ich również wrzucano do worka z napisem „obcy interwenci”.

Chcę dodać, że do chwili obecnej cała wojna polsko-bolszewicka lat 1919-1921 traktowana jest jako element obcej interwencji w większości rosyjskich podręczników. To również świadomy zabieg. W ten sposób pomniejsza się jej znaczenie poprzez wtłoczenie w szersze procesy, z których władza bolszewicka wyszła przecież obronną ręką, bo „obcych interwentów” dybiących na „matuszkę Rossiię” w końcu przepędzono na cztery wiatry.

Wróćmy jeszcze na chwilę do płaszczyzny dyplomatycznej. W przełomowych chwilach wojny z bolszewikami w 1920 roku Rzeczpospolita znalazła się na ostrzu sowieckiej propagandy. To wówczas pojawiła się wtłaczana w głowy własnych i obcych obywateli teza o Polsce jako instrumencie w rękach potężnych i antysowieckich mocarstw, ze wskazaniem na Francję. Była ona później powtarzana także po zawarciu traktatu ryskiego. Dopiero z czasem, aczkolwiek stosunkowo szybko, Francję podmieniono na Wielką Brytanię. Jednakże nie od razu. Dlaczego? Przypomnę, że ówczesne stosunki francusko-sowieckie były o wiele gorsze niż brytyjsko-sowieckie, ponieważ Brytyjczycy rozmawiali na temat współpracy gospodarczej z Lwem Kamieniewem, Leonidem Krasinem i innymi liderami bolszewickimi. Takich rozmów z Francuzami nie prowadzono, ponieważ ci ostatni mieli znacznie głębszą zadrę do bolszewików z powodu znacjonalizowanego w 1918 roku majątku. Na terenie imperium rosyjskiego Francja zainwestowała bowiem w ostatnich dekadach XIX i na początku XX wieku (do 1917 roku) około 11 mld 300 mln franków w złocie. To była suma niewyobrażalna, trzykrotnie przekraczająca kwotę inwestycji wpompowanych we własne kolonie. Francuzi te pieniądze stracili, dążąc zarazem do ich odzyskania i podejmując działania przeciwko bolszewikom. Oblicza się, że około półtora miliona obywateli francuskich poniosło straty materialne i finansowe, stając się ofiarami bolszewickiej nacjonalizacji. Stąd brało się francuskie poparcie dla rosyjskich sił antybolszewickich, w tym „białych” generałów. Efekt musiał być taki, że z grona mocarstw to właśnie Francja była w pierwszym okresie rządów bolszewików wskazywana przez Moskwę jako największy wróg nowej władzy na terenach byłego imperium rosyjskiego. Sowietów kłuły w oczy rozmowy prowadzone przez emisariuszy Polskiej Organizacji Wojskowej z przedstawicielami Francji w Moskwie w lipcu 1918 roku, obecność od wiosny 1919 roku Francuskiej Misji Wojskowej w Polsce, a w przełomowym okresie wojny polsko-bolszewickiej alianckiej misji wojskowej z gen. Maximem Weygandem na czele.

Później to się zmieni. Miejsce Francji zajmie Wielka Brytania, zaś Polska w bolszewickiej sloganerii, nie wyłączając głosów sowieckiej dyplomacji, postrzegana będzie jako „pies łańcuchowy” Brytyjczyków. Dlaczego? Wytłumaczenie jest dość proste. W Moskwie szybko zauważono, że ciężar podejmowania decyzji w Europie w sprawach ważkich przesunął się z Paryża do Londynu, innymi słowy niekwestionowanym liderem imperialistycznego świata po wycofaniu się Stanów Zjednoczonych za kurtynę izolacjonizmu stała się Wielka Brytania. Była i inna przyczyna takiego stanu rzeczy. Kiedy władza sowiecka krzepła i rozpoczęła swoją ideologiczną ekspansję na Bliskim Wschodzie, w Azji Środkowej, a nawet na Dalekim Wschodzie, przeszkodą w rozprzestrzenianiu wpływów Moskwy w pierwszym rzędzie byli właśnie Brytyjczycy. Egzemplifikacją tego procesu była już słynna konferencja w Spa w lipcu 1920 roku, której przebieg jednoznacznie dowodził, że to nie Francuzi, lecz Brytyjczycy rozdają karty na Zachodzie. Aktywność niechętnego Polakom premiera Wielkiej Brytanii Davida Lloyd George’a w sprawach polsko-sowieckich to między innymi rezultat układu sił istniejącego wówczas między mocarstwami zachodnimi, ale i zainteresowania tego polityka bliższymi relacjami z sowiecką Rosją.

 

Chciałbym na chwilę skupić się na polityce wewnętrznej sowietów. Jak to przedstawianie, o którym Pan Profesor mówił, Polaków jako „białych Polaków” wpływało to na społeczeństwo, na elity rosyjskie, jeszcze nie bolszewickie? Czy to społeczeństwo w obliczu zagrożenia polskiego i propagandy wewnętrznej nadal było tak bardzo mocno podzielone pomiędzy różne armie: „białą”, „czerwoną”, kozaków, czy jednak udało się bolszewikom skupić swoich obywateli, elity rosyjskie i mniejszości narodowe wokół sprawy utrzymania państwa?

 

Niełatwo w sposób prosty odpowiedzieć na tak postawione pytanie, bo oczywiście wymienione przez Pana podziały faktycznie istniały. Konflikt zbrojny z regularnymi oddziałami „białych” generałów, w tym przypadku dowodzonymi przez Piotra Wrangla, trwał do listopada 1920 roku, czyli do opuszczenia Krymu drogą morską przez ostatnie eszelony rosyjskie. Dodać trzeba, że tych, którzy nie zdążyli się ewakuować, w okrutny sposób wymordowano, dokonując potwornej zbrodni na kilkudziesięciu tysiącach białogwardzistów. Siły antysowieckie były bardzo różnorodne. W ich szeregach nie brakowało monarchistów, ale i demokratów, czy nawet anarchistów. W początkach 1921 roku przeciwko Leninowi zbuntowali się marynarze z Kronsztadu, wcześniej wiernie służący bolszewikom. Nawet wśród rosyjskich wojskowych wysokiego szczebla nie było jednomyślności w odniesieniu do ułożenia w przyszłości kluczowych spraw w uwolnionej od bolszewików Rosji, w tym ustroju politycznego, stosunków społecznych, kwestii gospodarczych itd. Potężną siłą antybolszewicką byli buntujący się przeciwko władzy sowieckiej chłopi. Trzeba w tym miejscu przypomnieć tzw. antonowszczyzną (od nazwiska przywódcy Aleksandra Antonowa) w ziemi tambowskiej, innymi słowy wielkie powstanie chłopskie w latach 1918-1921, stłumione przez Armię Czerwoną w sposób bezwzględny. Liczbę ofiar szacuje się na około 250 tysięcy ludzi. Na powstańców zrzucano gazy bojowe, wobec ich rodzin stosowano odpowiedzialność zbiorową. W walkach przeciwko chłopom brał udział nie tylko późniejszy marszałek Związku Sowieckiego i bohater Wielkiej Wojny Ojczyźnianej Gieorgij Żukow, ale także służący wówczas w Armii Czerwonej Karol Świerczewski.

Rzecz jasna bolszewickim przywódcom nie udało się skupić wokół Armii Czerwonej wszystkich, ale osiągnięto w tym zakresie wiele, bo umiejętnie zagrano na nutach narodowych, patriotycznych i wielkoruskich. Propaganda sowiecka powtarzała, że Polacy to siła obca, wroga, aspirująca do ziem rosyjskich, białoruskich i małoruskich (ukraińskich). Dawano do zrozumienia, że Rosji trzeba bronić, jaka by ona nie była. Powtarzano, że przecież patriotyzm winien przejawiać się w obronie zagrożonej ojczyzny niezależnie od panujących w niej politycznych podziałów. I tutaj odwołam się do bardzo wymownego przykładu, który zapewne Pan zna. Carski generał Aleksiej Brusiłow, najczęściej kojarzony ze słynną ofensywą na froncie wschodnim w 1916 roku, nie wahał się wesprzeć bolszewików i Armii Czerwonej, uważając, że jest to jedyna siła zdolna uratować Rosję. Swoje dlań poparcie tłumaczył właśnie motywami patriotycznymi. Hasła konsolidowania społeczeństwa w obliczu polskiego zagrożenia trafiły do przekonania przynajmniej części elit niesowieckich, a Brusiłow nie był jedynym tego przykładem.

Za wspomnianymi działaniami krył się jeszcze jeden zamysł. Przeciągnięcie na stronę bolszewików i Armii Czerwonej tak emblematycznych postaci, jak choćby gen. Brusiłow, skutecznie osłabiało obóz „białych” i podkopywało sens prowadzonej przez nich walki. Bo jak się mógł czuć oficer armii Wrangla, który oto właśnie dowiedział się, że tenże gen. Brusiłow, pod którym służył on w czasie Wielkiej Wojny, teraz jest po drugiej stronie frontu? To może ja nie mam racji, służąc Wranglowi w obcej mi w sumie sprawie? Powinienem być tam u boku Brusiłowa, bo to on broni słusznej sprawy. To zagranie było fenomenalne! Narodowościowe, wielkoruskie, patriotyczne, a nawet historyczne aspekty świetnie później wykorzystywał najwierniejszy uczeń Lenina, czyli Józef Stalin. Mam tutaj na myśli okres największego zagrożenia Związku Sowieckiego w czasie postępów wojsk niemieckich podczas II wojny światowej.

 

Na początku swojej wypowiedzi poruszył Pan kwestię zmęczenia wojną na zachodzie Europy. Czy propaganda bolszewicka, w obliczu walk polsko-bolszewickich, kierowana przecież nie tylko do ludzi na szczytach władzy, lecz robotników, marynarzy, żołnierzy, wśród nich rezonowała? W jaki sposób wykorzystywano walkę z Polską do podsycenia nastrojów rewolucyjnych na zachodzie Europy, szczególnie w kontekście wydarzeń już tam zachodzących, jak powstanie „Spartakusa”, powstanie Republiki Bawarskiej…?

 

Tu są znowu dwa elementy. Pierwszy, bardzo nośny, to przekonywanie opinii światowej, nie tylko europejskiej, ale i w Stanach Zjednoczonych, że przecież nasz ustrój, ustrój ludowy, jest najbardziej sprawiedliwym spośród wszystkich, jakie w ogóle kiedykolwiek istniały. Proszę mi wierzyć, że do wielu ludzi to trafiało, w pierwszym rzędzie do robotników, ale także do niemałej grupy chłopów czy inteligentów. Jeśli robiło się wiele szumu wokół dekretu, który zatwierdzał, że ziemia zostanie przekazana chłopom, odebrana arystokratom, ziemianom, tym, którzy wcześniej nią władali i oddana tym, którzy naprawdę na niej pracują, to kogo taki argument nie przekona? I w tym przypadku było to podglebie dla rozwoju ruchu rewolucyjnego w kierunku myślenia kategoriami sowieckimi, aczkolwiek dobrze wiemy, że bolszewicy chłopom ziemi oddać nie zamierzali i faktycznie nie oddali, najpierw karmiąc ich iluzją, a potem na siłę wtłaczając do sowchozów i kołchozów. Nośność haseł rzekomej sprawiedliwości społecznej była jednak wielka wśród swoich i obcych. Widać to wyraźnie w postawach niemałej części zrewolucjonizowanych chłopów ukraińskich i białoruskich, ale też robotników i lewicowych inteligentów na zachodzie Europy. Słusznie podniósł Pan kwestię powstania Związku Spartakusa w Berlinie czy wydarzeń w Bawarii. Ale to nie wszystko. Czy wie Pan, kiedy formalnie powstała Francuska Partia Komunistyczna? W grudniu 1920 roku w Tours. Rzecz jasna, była w tym inspiracja moskiewska, idąca po linii Kominternu. Oczywiście ludzi o przekonaniach komunistycznych nie brakowało we Francji i wcześniej, ale to zmęczenie społeczeństwa Wielką Wojną, zawsze wyostrzające społeczne nierówności, oraz światło rewolucji bolszewickiej błyskające gdzieś daleko na Wschodzie inspirowały do podejmowania wysiłku zakładania partii komunistycznej nad Sekwaną. Komintern te inspiracje wydatnie wspierał. Był to zresztą szerszy proces. W latach 1920-1921 partie komunistyczne powstały także w Hiszpanii, Włoszech i Belgii. Spójrzmy teraz z takiej perspektywy na odrodzoną Polskę. Czymże ona jest? No oczywiście, jest barierą, przegrodą… Jest czymś, co trzeba usunąć z drogi, ażeby fale tej sprawiedliwej, słusznej rewolucji, tego nowego ustroju, jakże idealnego dla robotników, chłopów, dla wszystkich ludzi pracy, mogły się po Europie rozlać. Przecież jeśli ktoś przeszkadza, to się go usuwa. Propagandziści sowieccy dbali, ażeby Rzeczpospolita w ten właśnie sposób była postrzegana w możliwie szerokich kręgach postępowych na Zachodzie. Przywołam dobrze znane hasło z tego okresu: „Po trupie Polski na zachód Europy”. Tak właśnie myśleli ludzie pokroju Lenina czy Trockiego, ale i wielu innych liderów bolszewickich.

 

W takim razie jak duże znaczenie miała ta propaganda na Zachodzie, właśnie dla samych robotników? Czy starali oni się pomagać Rosji, a przeszkadzać Polsce w działaniach wojennych?

 

Jeżeli poczytalibyśmy sobie relacje polskich dyplomatów z takich krajów, jak Wielka Brytania czy Francja, dotyczące przełomowego okresu wojny polsko-bolszewickiej w 1920 roku, to widać wyraźnie, że nie tylko komuniści uważają, iż to Polacy są stroną wręcz agresywną w stosunku do tego sprawiedliwego, robotniczego i chłopskiego państwa nowego typu. Identycznie lub bardzo podobnie myśleli francuscy, włoscy, belgijscy, niemieccy socjaliści czy brytyjscy laburzyści. Przynosiło to skutki w postaci utrudnień w dostawach broni dla walczącej z bolszewikami armii polskiej. Można tu przywołać postawę niemieckich dokerów w Gdańsku czy czeskich kolejarzy, wspartych zresztą przez rząd w Pradze, ale także stanowisko francuskich czy włoskich dziennikarzy piszących do lewicowych, a nawet centrowych gazet. Muszę jednak dodać, że robotnicy na zachodzie Europy nie przyjmowali bynajmniej jednoznacznej postawy wobec komunizmu. Część z nich odnosiła się do niego wstrzemięźliwie lub niechętnie. Do tych kręgów propaganda bolszewicka przebijała się z trudem.

W tym miejscu chciałbym dotknąć jeszcze jednej kwestii, choć bez jej nadmiernego rozwijania. Bolszewicy od samego początku bardzo dobrze opanowali aparat propagandowy jako narzędzie, które chyba nawet do tej pory nie jest dostatecznie doceniane w historiografii. Sztuka totalitarna bywa przyciągająca, agresywna, widoczna, sugestywna i bardzo ofensywna. Miała ona przemawiać i faktycznie skutecznie przemawiała do wyobraźni mas. Komuniści potrafili ten instrument wykorzystywać perfekcyjnie. Sugestywny plakat z napisem „Precz z niewolą w kuchni”, adresowany do kobiet, czy rysunek przedstawiający krasnoarmiejca z wyciągniętą ręką i pytaniem „Czy wstąpiłeś już dobrowolnie do szeregów?”, to ledwie wybrane przykłady. To samo dotyczy wszakże wydawania całych gazet i kupowania szpalt w nośnych czołowych pismach na Zachodzie. Przekupywanie dziennikarzy, piszących to, czego sobie Moskwa zażyczyła, było na porządku dziennym. Znane jest zjawisko zamawiania przez sowietów artykułów publikowanych w czołowych dziennikach we Francji czy Wielkiej Brytanii, które potem sowiecka dyplomacja z premedytacją wykorzystywała w pożądany dlań sposób, wkładając podane tam treści w usta innych. W Moskwie nie szczędzono środków na tego typu działania.

Niedawno czytałem raport znanego polskiego dyplomaty Alfreda Wysockiego, który już w 1920 roku napisał, że dyplomacja bolszewicka przenosiła ośrodek ciężkości swojego działania z Moskwy do Berlina. Może była w tym pewna doza przesady, ale i sporo racji. Znów odwołam się do przykładu. Właśnie w 1920 roku w stolicy Niemiec powstało Biuro Informacji Dyplomatycznej Ludowego Komisariatu Spraw Zagranicznych, które było ważną placówką sowieckiego białego wywiadu, dostarczającą Moskwie istotnych informacji na temat Polski, Niemiec i Francji. Innym zadaniem tego typu placówki było kształtowanie opinii publicznej w wymienionych krajach w sposób dogodny dla bolszewików. Świadczy to o sprawności sowieckiego mechanizmu propagandowego, który odnosił zarazem sukcesy w swoim działaniu obliczonym na urabianie międzynarodowej opinii publicznej.

 

Tu chciałbym się zatrzymać i poruszyć kwestię partii komunistycznych. Mianowicie w 1919 roku odbył się pierwszy kongres Trzeciej Międzynarodówki, wtedy Lenin zaproponował 21 zasad, które partie komunistyczne miały wprowadzić w swoich krajach, a które wzbudziły dosyć duży opór…

 

Duży opór, tak. U zdecydowanej większości przedstawicieli tychże partii…

 

Drugi kongres natomiast odbywał się już w 1920 roku. W momencie, gdy bolszewicy mają ogromne sukcesy w wojnie z Polską. Czy te sukcesy wpływały na pozycję partii rosyjskiej wśród innych partii komunistycznych, podporządkowując je Moskwie?

 

Tak, one podporządkowały się jej. Moim zdaniem wcześniej czy później musiało się to stać, bo wraz z umacnianiem się władzy bolszewickiej Moskwa dbała, aby jej pozycja w światowym ruchu komunistycznym była absolutnie niepodważalna. Jeżeli jeszcze w 1919 roku wydawało się wielu ludziom nad Sekwaną czy Tybrem, że władza Lenina za chwilę upadnie, to w 1920 roku okazało się, że ona wciąż trwa, a nawet się umacnia. Zwycięską ofensywę podczas wojny przeciwko Rzeczypospolitej potraktowano jako akcelerator tego procesu, o co zadbała odpowiednia propaganda. Naciski polityczne, propagandowe i wreszcie pieniądze niezbędne dla organizacji, działających w wielu krajach nielegalnie, powodowały postępujące uzależnienie partii komunistycznych od Moskwy, gdzie dbano, aby na ich czele stanęli wierni ideałom Lenina, potem Stalina, towarzysze. Umiejętnie rozgrywano przy tym aspekt narodowościowy. Do robotników narodowości żydowskiej przemawiał Żyd-komunista, do chłopów ukraińskich Ukrainiec-komunista, do robotników polskich Polak-komunista.

Często zadaję studentom pytanie – ile było partii komunistycznych na terenie Drugiej Rzeczypospolitej? Jedna, trzy, cztery? Komunistyczna Partia Zachodniej Ukrainy (KPZU) i Komunistyczna Partia Zachodniej Białorusi (KPZB) od 1923 roku stały się co prawda autonomicznymi formacjami w ramach Komunistycznej Partii Robotniczej Polski, później Komunistycznej Partii Polski (KPP), ponieważ w Moskwie podjęto decyzję, że na terenie jednego państwa może formalnie istnieć tylko jedna partia komunistyczna. Ułatwiało to proces sterowania taką organizacją przez moskiewskich decydentów. Jednakże owe autonomiczne twory przecież także za zgodą Kremla utrzymano. To samo dotyczyło malutkiej Komunistycznej Partii Górnego Śląska, która opowiadała się za prawem do samostanowienia tej części Rzeczypospolitej. Skąd się to brało? Nie mam wątpliwości, że był to ewidentny dowód na podważanie integralności państwa polskiego po podpisanym przecież dobrowolnie przez bolszewików traktacie ryskim, a w przypadku Śląska po zawartej w 1922 roku konwencji genewskiej. Podstawą istnienia owych czterech struktur komunistycznych w II Rzeczypospolitej nie były bowiem zasady narodowościowe, ale ściśle określone granice administracyjne, zaś w przypadku Górnego Śląska także granica z Niemcami, bo tamtejsza autonomiczna struktura komunistyczna działała wyłącznie na terenie województwa śląskiego. Tymczasem KPP miała prawo działać tylko na zachód od linii Curzona, KPZB w województwach północno-wschodnich, zaś KPZU w województwach lwowskim, stanisławowskim, tarnopolskim i wołyńskim, a zatem w tej części państwa polskiego, którego przynależność do Rzeczypospolitej była kontestowana przez Moskwę, a i przez wiele środowisk na Zachodzie. Gdyby integralność Rzeczypospolitej uznawano na Kremlu za niepodważalną, to na terenie międzywojennej Polski istniałaby tylko KPP, pozbawiona jakichkolwiek autonomicznych i zarazem terytorialnych przybudówek. Odwołam się tutaj do pouczającej dyskusji, jaka odbyła się w gronie autorów wydanej kilka lat temu w Moskwie dwutomowej Historii Rosji, obejmującej lata 1894-2007, pod redakcją prof. Andrieja Zubowa. To zresztą bardzo dobra książka, gorliwie atakowana przez historyków wiernych putinowskiej „polityce historycznej”. Sam Zubow był zaskoczony, gdy podczas dyskusji jego współautorzy z przekonaniem mówili, że przecież we wrześniu 1939 roku „wzięliśmy swoje”, mając na myśli okupowane przez Armię Czerwoną wschodnie tereny II Rzeczypospolitej, w tym Małopolskę Wschodnią ze Lwowem.

Wróćmy jednak do Pańskiego pytania. Proces podporządkowywania sobie działających w świecie partii komunistycznych sobie przez Moskwę dokonał się między rokiem 1919 a mniej więcej połową lat 20., czyli stosunkowo szybko. Dzięki temu Komintern stał się bardzo sprawnym narzędziem w rękach Biura Politycznego Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików), bo tak właśnie nazywała się od 1925 roku partia bolszewicka. Jego pozorna niezależność od sowieckich struktur państwowych poszerzała jeszcze bardziej możliwości działania kremlowskich decydentów. Dyplomacja sowiecka mogła mówić bowiem jedno, przedstawiając to jako oficjalne stanowisko swoich władz, a Komintern robić coś zupełnie innego, wykonując precyzyjne dyrektywy tychże samych władz. Są mi nawet znane skargi Gieorgija Cziczerina do władz partyjnych na działania Kominternu utrudniające pracę sowieckim dyplomatom.

 

Jak mocno wierzono w Europie i samej Rosji, a zwłaszcza w gronie bolszewików, w upadek Polski, szczególnie w momencie, gdy ofensywa Tuchaczewskiego parła cały czas na zachód? Czy wierzono w to, że tworzony, de facto przez Polaków: Dzierżyńskiego, Marchlewskiego i Kona, Tymczasowy Komitet Rewolucyjny Polski przejmie władzę, czy ów komitet był pewnym prowizorycznym rozwiązaniem?

 

Ja bym nawet zaryzykował tezę, że jedno drugiemu nie przeczy. Są to czasy, gdy Lenin pisał do Józefa Unszlichta: „naprężamy wszystkie siły, żeby dobić Piłsudskiego”. Proszę nie zapominać, że w sierpniu 1920 roku faktyczny plan sowietyzacji Polski przedstawiono delegatom Rzeczypospolitej w Mińsku. Domagano się redukcji armii do 50 tys. żołnierzy, oddanie nadwyżki broni i amunicji sowietom, utworzenia milicji ludowej, granicy na linii Curzona, wreszcie zwolnienia więźniów politycznych. Czy były to tylko czcze postulaty? Na pewno nie. Jest to zarazem najlepszy dowód przeświadczenia o rychłym już dostaniu się Polski w ręce bolszewickich władców, a konkretnie Tymczasowego Komitetu Rewolucyjnego, który Pan wymienił. Trudno dociekać, bo wchodzimy tutaj w sferę „gdybania”, czy byłaby to ledwie przejściowa forma władzy, właśnie owo wspomniane w pytaniu prowizorium, czy może zalążek opartej na silniejszych fundamentach innej struktury w postaci rządu. Tak czy inaczej Dzierżyński, Marchlewski, Unszlicht, Kon nie reprezentowali żadnej „polskiej drogi do komunizmu”, ale wizję wybitnie sowiecką w moskiewskim wydaniu. Było tak między innymi dlatego, że głównym nurtem polskiej lewicy był socjalizm niepodległościowy. Wątłe siły polskich stronników komunizmu nie były w stanie wypracować własnej drogi do realizacji haseł, które głosili. Musieli więc bazować na sowieckich bagnetach i potulnie stanąć w szeregach rosyjskich bolszewików. Robotnicy i chłopi polscy władzy sowieckiej nawet odzianej koniunkturalnie i doraźnie w polską sukmanę jednak nie poparli i wstępowali ochotniczo w szeregi Wojska Polskiego, które w przełomowym okresie wojny liczyło blisko milion żołnierzy. W jego szeregach nie służyli przecież tylko niepodległościowi socjaliści, intelektualiści, ziemianie i burżuje… Nie! To był przekrój całego społeczeństwa. Władza bolszewicka zdecydowanej większości Polaków nie pasowała, ponieważ nie dostrzegali w niej niczego innego poza zagrożeniem niepodległości ojczyzny przez nową formę rosyjskiego imperializmu, przykrytego tym razem ideologiczną patyną. Natomiast nie dostrzegano albo nie chciano dostrzegać tego rosyjskiego imperializmu w wielu wpływowych środowiskach Zachodu. Nasz świat skonstruowany jest jednak tak, że ten, który znajduje się tuż obok, najczęściej widzi lepiej od tego, który jest daleko.

 

Czy w tych planach sowietyzacji uwzględniano tendencję rewolucyjną i czy w ogóle bolszewicy uważali, że takie tendencje istnieją? Jeżeli tak, to jak zareagowali na to, że robotnicy i chłopi stanęli jednak po stronie armii polskiej?

 

Poniekąd sami się też do tego przyczynili, dokonując mordów, gwałtów, rabunków na zajętych terenach i skutecznie zniechęcając swoim postępowaniem nawet tych spoglądających z początku ciekawym okiem na przedstawicieli owej nowej władzy. Na pewno bolszewicy liczyli na tzw. wrzenie rewolucyjne, jak to kiedyś mówiono. Przesłanki ku temu były, jeżeli przypomnimy sobie wydarzenia z pierwszych tygodni polskiej niepodległości, choćby na terenie Zagłębia Dąbrowskiego czy w tak zwanej republice tarnobrzeskiej, gdzie buntowali się robotnicy rolni. Było to jednak za mało, żeby się owo wrzenie rozlało na całą Polskę. Armia Czerwona traktowana była jako okupant, nie wyzwoliciel. Nie postrzegano jej jako siły występującej przeciwko niesprawiedliwemu uciskowi społecznemu pana w stosunku do chłopa, czy właściciela fabryki w stosunku do robotnika. Zupełnie nie udały się próby formowania polskich oddziałów w ramach Armii Czerwonej, pomimo rzucenia na ten odcinek pracy całkiem sporej grupy Polaków-bolszewików.

 

Poruszył Pan już kwestię postawy Wielkiej Brytanii i wrogości Francji do władzy sowieckiej. Teraz chciałbym skupić się na naszym zachodnim sąsiedzie, czyli na Niemczech. Jak mocne były tam tendencje, by Polskę zniszczyć jako sztuczny twór traktatu wersalskiego, który nie pozwala na odbudowanie się imperialnych Niemiec i który to układ pozbawił Niemcy ziem na wschodzie?

 

Istotnie, te kwestie determinowały stosunek do Polski i spojrzenie na nasz kraj, innymi słowy chęć odebrania tego, co w optyce wielu Niemców należało do nich: Pomorza, Gdańska, Wielkopolski, Górnego Śląska. Przy czym sprawa nie jest wcale taka prosta, ponieważ badania historyków wskazują, że w Niemczech w okresie największego zagrożenia polskiej niepodległości ze strony bolszewików zarysowały się trzy postawy w sprawie stosunku do wydarzeń rozgrywających się na frontach wojny polsko-bolszewickiej. Postawa pierwsza, reprezentowana przez niemałą część prawicy i korpusu oficerskiego, wyrażała się w tendencji wsparcia sowietów w dziele zniszczenia owego dziwnego tworu, jakim dla tych środowisk była odrodzona po zaborach Rzeczpospolita. Efektem zadania klęski Polakom miał być podział ich ziem między Niemcy i bolszewicką Rosję, a zatem powrót do stanu sprzed wybuchu I wojny światowej. W tym przypadku różnice ideologiczne między skrajną prawicą niemiecką z jednej strony a komunistami z drugiej nie były najważniejsze. Zresztą późniejszy rozwój wydarzeń potwierdził, że sprawy ideologii schodziły w relacjach między Republiką Weimarską i Związkiem Sowieckim na dalszy plan. Drugie spojrzenie było ciekawe, ale i mniejszościowe. Sprowadzało się ono do stanowiska, aby pomóc Polsce, ale bynajmniej nie ze względu na jakąkolwiek do niej sympatię. Szło o dwie sprawy: po pierwsze świadomość bolszewickiego niebezpieczeństwa dla samych Niemiec po zajęciu Polski; po drugie zaś, chęć przypodobania się zwycięskiej Entencie, ażeby zmieniła ona decyzje w sprawie przynależności Pomorza, Gdańska, Wielkopolski i Górnego Śląska na bardziej korzystne dla Berlina. Była w tym zatem niemała dawka przemyślanej politycznej kalkulacji. Postawa trzecia, reprezentowana przez siły wówczas w Niemczech stojące u steru władzy, polegała na zachowaniu neutralności. Dodać jednak trzeba, że w wymiarze praktycznym była to neutralność przychylna dla strony sowieckiej. Dowodzi tego choćby stanowisko władz niemieckich w stosunku do niektórych żołnierzy korpusu kawalerii dowodzonego przez Hajka Byżiszkiana (Gaja Gaj) i innych oddziałów sowieckich, które napierane przez Polaków były zmuszone przekroczyć granicę Prus Wschodnich. Sowietów co prawda rozbrojono, ale część z nich po krótkim internowaniu uwolniono, pozwalając tym samym kontynuować walkę przeciwko Wojsku Polskiemu. Dodać należy, że pododdziały wspomnianego korpusu kawaleryjskiego miały na sumieniu mordowanie tuż za linią frontu polskich jeńców, zwłaszcza oficerów i podoficerów.

 

Czy były jakieś dominujące tendencje w całej Europie co do stosunku do Polski? Czy postrzegano czasem Polskę jednak jako zaporę przed nawałą bolszewicką? Czy istniały jakieś obawy przed bolszewizacją i rozlaniem się rewolucji na osłabione państwa powojenne? Może jednak starano się utrzymywać neutralność, a najwyżej być życzliwym dla jednego czy drugiego państwa?

 

Zależało to od położenia geograficznego. Wspomniane przez Pana tendencje występowały np. we Francji. Elity polityczne nad Sekwaną uważały, że trzeba jednak stworzyć barierę, „kordon sanitarny” przeciwko komunizmowi, jeśli nie można już liczyć na „białych” generałów, gdyż oni mają swoje problemy i są w odwrocie. Wówczas bardziej doceniono państwa powstałe na gruzach imperium rosyjskiego, budowane przez Polaków, Finów, Litwinów, Łotyszy, Estończyków które zaczęto rozpatrywać w kategorii potencjalnych sojuszników. Wzrosło zainteresowanie Ukraińcami. Zaczęto myśleć o powiązaniu tych antysowieckich, ale przede wszystkim antyniemieckich buforów z Czechami, Rumunami, a nawet Słowianami południowymi, czyli Królestwem Serbów, Chorwatów i Słoweńców. W Paryżu jednakże za głównego przeciwnika wciąż uważano Niemców, a nie sowietów. Francuzi z nostalgią wspominali przedbolszewicką Rosję – ich wiernego i sprawdzonego sojusznika na froncie antyniemieckim. Teraz szukano sojusznika zastępczego, w pierwszym rzędzie jednak przeciwko Niemcom.

Ale w Wielkiej Brytanii myślano już inaczej. Z perspektywy Londynu pobici Niemcy nie wydawali się nadmiernie groźni, a najlepszym rozwiązaniem byłoby sąsiadowanie Niemiec z jakąś Rosją. Zapyta Pan dlaczego? To proste. Dla  Brytyjczyka ważne było, aby odciągnąć potencjalnych konkurentów od kolonii. Jeśli Rosja balansowałaby Niemcy na wschodzie Europy, to jej oczy byłyby zwrócone na tę część świata, a nie na Bliski, Środkowy czy Daleki Wschód. Pojawienie się Polski sprawę komplikowało, ponieważ samo jej istnienie mogło stać się przyczyną solidarności, a nie rozbieżności niemiecko-rosyjskiej. Skoro jednak Brytyjczycy zgodzili się już na niepodległość Rzeczypospolitej, to niech nie wychodzi ona poza granice na Bugu, bo to jeszcze bardziej drażniłoby Rosję i zbliżało ją do Niemiec. Dlatego, że to są tereny, do których rości sobie prawo Rosja i ta „biała”, i ta „czerwona”, ale tak naprawdę cóż nas, Brytyjczyków, ta Polska obchodzi. Najważniejsze, żebyśmy mieli z kim handlować, a dobrze mieć gdzieś duży i chłonny rynek zbytu. Z takiego myślenia wyrosła koncepcja linii Curzona, której prawdziwym autorem był Lloyd George i jego otoczenie. To granica na Bugu, lekką ręką odcinająca od Rzeczypospolitej rzesze Polaków mieszkających na wschód od niej. Z takiego myślenia wyrastało też większe zainteresowanie dyplomacji brytyjskiej państwami bałtyckimi – jako pomostem do handlu z Rosją – niż Polską.

 

Czy zgodzi się Pan Profesor w takim razie z tezą, że brytyjskiemu premierowi było obojętne, czy rządzą „czerwoni” czy „biali”? Ważne jest, by ktokolwiek rządził Rosją.

 

Tak, dlatego że Rosja stanowiła bardzo istotny element geopolitycznego postrzegania świata przez takich ludzi, jak Lloyd George. Tam, na pograniczu Europy i Azji, nie mogło być próżni. Próżnia zawsze jest niebezpieczna i nieobliczalna. Dlatego faktycznie nieważne było dla niego, kto tam rządził. Przecież był przekonany, że z każdym mógł się porozumieć. Zresztą z punktu widzenia Wielkiej Brytanii problemy europejskiego Wschodu były istotne, ale na pewno nie tak ważne, jak równowaga między Francją a Niemcami czy utrzymanie imperium rozsianego po całym świecie. Co więcej, właśnie z perspektywy utrzymania imperium kolonialnego władza bolszewicka w pierwszym okresie swojego istnienia była bezpieczniejsza dla Brytyjczyków, bo wydawała się słabsza niż władza Rosji carskiej. Ta ostatnia rościła sobie prawa do Konstantynopola, do Bosforu i Dardaneli, do Azji Środkowej, inwestowała w kolej na Dalekim Wschodzie. Rosja „czerwona” była zaś izolowana jako reprezentantka ideologii godzącej w porządek ówczesnego świata. Jej umocnienie i odzyskanie pozycji mocarstwowej trwać mogło długo, być może wiele dziesięcioleci. Bolszewicy potrzebowali wsparcia gospodarczego, a zatem mogli być skłonni do otwarcia swoich rynków zbytu, mogli pozwolić Brytyjczykom robić interesy. Te elementy dopingowały politykę Londynu wobec Moskwy w pierwszych latach po zakończeniu Wielkiej Wojny. Proszę też pamiętać, że na nacjonalizacji dokonanej w 1918 roku przez bolszewików Brytyjczycy stracili dużo mniej niż Francuzi.

 

Podsumujmy wojnę polsko-bolszewicką przez pryzmat dyplomacji bolszewickiej. Czy wojnę tę można uznać jedynie za porażkę sowietów, ponieważ nie udało się im przenieść rewolucji na Zachód i utworzyć rządu bolszewickiego w Berlinie, czy też mogli oni mówić o pewnym sukcesie?

 

Nade wszystko trzeba podkreślić, że podpisanie kończącego tę wojnę traktatu ryskiego w marcu 1921 roku było poligonem dyplomatycznym, gdyż Polacy dopiero się dyplomacji uczyli. Niełatwa to była lekcja, bo po drugiej stronie stołu negocjacyjnego zasiedli przedstawiciele państw nowego typu, jakimi były Rosja i Ukraina sowiecka, również tam oficjalnie reprezentowana. Chcę jeszcze dodać, iż podpisanie traktatu ryskiego było dla strony polskiej dopełnieniem traktatu wersalskiego we wschodniej części Europy – w tym sensie, że na jakiś czas stabilizowało sytuację polityczno-militarną. Owa stabilizacja dotyczyła nie tylko Polski, ale i Finlandii, Estonii, Łotwy, Litwy, a nawet Rumunii. Natomiast dla strony bolszewickiej był to rodzaj zbrojnego pokoju, czas oczekiwania na nadejście nowej okazji do rozpoczęcia ekspansji w kierunku zachodnim. Wciąż uważano, że hasła rzekomo sprawiedliwej społecznie rewolucji, podane w propagandowej zupie, a dobrze skrywające imperialistyczne zapędy, będą atrakcyjną pożywką dla wielu środowisk w państwach kapitalistycznych. Bolszewicy nie stracili przekonania, że w odpowiednim czasie nadejdzie ich dziejowa chwila. Przecież dogmaty wypracowane przez Karola Marksa, Fryderyka Engelsa i udoskonalone przez Włodzimierza Lenina oraz Józefa Stalina były niepodważalne i kierowały logikę rozwoju dziejów ku ich nieuniknionemu zwycięstwu. Głęboko wierzyli, że racja była po ich stronie, a koło napędowe historii pracowało dla nich. Między innymi dlatego Moskwa tak bardzo angażowała się finansowo i propagandowo w popieranie partii komunistycznych. Właśnie dlatego zaraz po okrzepnięciu swojej władzy bolszewicy przystąpili do wzmacniania potencjału militarnego, który miał posłużyć do realizacji ekspansywnych celów. W latach 30. XX wieku sowieci produkowali najwięcej czołgów na świecie i nie traktowali tej broni w kategoriach defensywnych, bo tego typu wozy bojowe służą w pierwszym rzędzie do natarcia. Swoje zbrojenia skutecznie ukrywali przed opinią światową, w tym przed Ligą Narodów, do której sami weszli w 1934 roku, a z którą współpracowali w zakresie przygotowań do Międzynarodowej Konferencji Rozbrojeniowej już od 1927 roku. Wsparcie niemieckie, bazujące na stypulacjach układu podpisanego w Rapallo w 1922 roku i przedłużonego w Berlinie w 1926 roku, było w odniesieniu do wzmocnienia potencjału militarnego Związku Sowieckiego trudne do przecenienia. Oficjalne nawiązanie stosunków dyplomatycznych z europejskimi mocarstwami zachodnimi nastąpiło zaś w 1924 roku. Po kolei Wielka Brytania, Włochy i Francja uznały wówczas de iure Związek Sowiecki, mając nadzieję na rozwinięcie kontaktów gospodarczych z tym państwem i potwierdzając jego okrzepnięcie na mapie świata. Trzeba dodać, że realizując hasła zbrojeń i uprzemysłowienia, bolszewicy w brutalny sposób zniszczyli ukształtowaną przez wieki strukturę społeczeństwa rosyjskiego, rozprawiając się z najliczniejszą klasą, jaką było skazane na całkowitą zagładę chłopstwo. Z mniej liczną arystokracją, ziemiaństwem i burżuazją poradzili sobie już wcześniej, w czasach zmian rewolucyjnych i wojny domowej. Budując społeczeństwo bezklasowe, nie wahali się dokonywać masowych zbrodni. Byli przekonani, że ów moment, na który czekali, nadszedł wreszcie w 1939 roku.

Sponsorzy:

Muzeum Historii Polski Patriotyzm Jutra

Dofinansowano ze środków MHP w ramach programu „Patriotyzm Jutra”

Teksty prezentowane na niniejszej stronie są dostępne na licencji Creative Commons. Uznanie autorstwa – 3.0 Polska. Pewne prawa zastrzeżone na rzecz Ośrodka Myśli Politycznej i Autorów tekstów.

Ilustracje, design: Stereoplan