Opowiadano nam, iż nieraz, gdy prowadzono z pozycji partie jeńców, niektórzy z nich na postoju pytali żołnierza z głuchą determinacją:
-Nas ubjut?
Czy nas zabiją? Ci nędzarze przyzwyczaili się do tego w czerwonej armii. W tym najnikczemniej przewrotnym państwie, gdzie woła się głośno o prawach ludu, gdzie zaś życie robotnika czy chłopa mniej jest cenione, niż życie psa.
Armia jest wynędzniała i głodna. Ale korespondenci nasi widzieli, iż dostojnicy sowieccy mają zwykle, wzorem Niemców, rasowe, śliczne Dobermany, świetnie utrzymane.
W tej czerwonej armii, głoszącej wyzwolenie „chłopa i robotnika” nie zadają sobie trudu z jeńcem – chłopem czy robotnikiem. Mordują ich bez litości. Po prostu dlatego, by nie prowadzić jeńców do obozów. Za wiele pracy.
Ci jeńcy z „krasnej armii” widzieli często jak się ich krwawi władcy z jeńcami obchodzą.
Znamy tylko cząstkę tych bestialskich mordów, znamy drobne fragmenty jakie doszły do nas z jęków rozszarpanych ofiar, mordowanych w „czerezwyczajkach”. Tylko w podręcznikach psychopatologii kryminalnej można znaleźć objaśnienie tego zwyrodnienia, z jakim żydziaki i żydówki (przeważnie) z lubością mordują powoli ofiary.
Mamy fotografie owych morderczych komitetów z czerezwyczajek. Rasa oprawców nie ulega wątpliwości.
A na polu walki?
Ileż to razy jeżyły się nam, ludziom kultury aryjskiej, kultury zachodu, włosy, gdyśmy czytali opisy znęcań się dziczy nas siostrami miłosierdzia, sanitariuszami…
Świeżo zbieg spod Ciechanowa opowiedział nam:
Pod lasem, którym uciekał, znalazł kawalerystę polskiego. Miał wyrwany język. Wyrwane paznokcie u nóg i rąk. Zęby wybite. Nawet go nie dobito, chcąc, aby się męczył dłużej.
Podobno kawalerzysta jechał samochodem, banda bolszewicka zabiła szofera, od kawalerzysty zaś żądała, aby wskazał kierunek oddziałów naszych.
Nie zdradził, choć go tak powoli męczono. Oprawcy chwalili się później wobec obrabowanego chłopa.
Niedawno, pod Kowlem, dwu pojmanych oficerów angielskich kaci zarąbali tak, iż z głów, mundurów i ciał utworzyła się jedna miazga.
Towarzysz, który oglądał szczątki pomordowanych, major angielski, sprawiał wrażenie człowieka, który stracił zmysły. Nie odpowiadał na pytania. Chwytał się tylko z rozpacznym gestem za głowę i oczy zasłaniał.
Nic dziwnego, że jeńcy bolszewiccy z trwogą pytają, czy ich zabiją. Wczoraj, gdy ciągnął drugi pochód jeńców, jeden z nich obok cukierni Lourse’a omdlał. Czy chory, czy z wycieńczenia – nie wiadomo.
Zebrał się tłum.
I gdyby pasło choć słowo nienawiści. Choć jedna pogróżka. Jakaś młoda, elegancka kobieta z dzieckiem małym w rękach wsunęła jeńcowi, gdy go ocucono, 20 markówkę. Przechodzący restaurator dał również 10 czy 20 mk. Ktoś przyniósł z cukierni szklankę wody. Kobieta o wyglądzie robotnicy, w chustce na głowie, pobiegła i wkrótce przyniosła miskę zupy. Wsadzono jeńca wreszcie do dorożki i odwieziono do szpitala.
Należałoby go teraz odesłać do kolegów walczących, aby opowiedział, jak się Polacy znęcają nad jeńcami.
„Kurier Warszawski”, 21 sierpnia 1920 r.