Przygotowania Rzeczypospolitej do wojny z Rosją bolszewicką: listopad 1918 – kwiecień 1919

Janus Odziemkowski

Janusz Odziemkowski

Wykładowca Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego (Wydział Nauk Historycznych i Społecznych), kierownik Zakładu Badań nad Wojskowością, autor m.in. książek Bitwa Warszawska 1920 roku (1990), Leksykon wojny polsko-rosyjskiej: 1919-1920 (2004) i Józef Piłsudski. Wódz i polityk (2007).

Wojna II Rzeczypospolitej z Rosją bolszewicką nigdy nie została formalnie wypowiedziana. Niejako „stała się” siłą faktów i przeistoczyła w długi, krwawy konflikt, który zadecydował nie tylko o przyszłości państwa i narodu polskiego, ale wpłynął też na historię Europy. Za jej początek przyjęło się uważać dzień 14 lutego 1919 roku, datę pierwszej walki oddziałów Wojska Polskiego z Armią Czerwoną. Jednak stosując taki tok rozumowania, należałoby stwierdzić, iż wojna wybuchła 4 stycznia 1919 roku, kiedy formacje Armii Czerwonej zaatakowały Wilno bronione przez oddziały polskiej samoobrony, uznane w grudniu 1918 roku za integralną część Wojska Polskiego.

Janusz Odziemkowski

Wykładowca Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego (Wydział Nauk Historycznych i Społecznych), kierownik Zakładu Badań nad Wojskowością, autor m.in. książek Bitwa Warszawska 1920 roku (1990), Leksykon wojny polsko-rosyjskiej: 1919-1920 (2004) i Józef Piłsudski. Wódz i polityk (2007).

Nie wchodząc w spór o datę, powróćmy pamięcią do pierwszych miesięcy niepodległości, kiedy stopniowo uświadamiano sobie narastające zagrożenie bolszewicką inwazją i rozpoczęto przygotowania do jej odparcia. Przypomnijmy, jak stopniowo, od potyczek patroli, wypadów pojedynczych kompanii, walk szwadronów, batalionów rozpoczynała się na ziemiach litewsko-białoruskich „mała wojna”, która miała na wiosnę 1919 roku rozgorzeć wielkim płomieniem, by objąć na koniec wielki front rozciągający się od Karpat po granice Łotwy. Spróbujmy też dokonać oceny znaczenia podejmowanych wówczas decyzji dla przetrwania niepodległej Rzeczypospolitej i dalszego przebiegu wojny polsko-rosyjskiej lat 1919-1920.

Kiedy Warszawa radośnie świętowała pierwsze dni wolności, a Józef Piłsudski po przybyciu z magdeburskiej twierdzy obejmował władzę Naczelnika Państwa i Naczelnego Wodza, w bolszewickiej Rosji zapadały decyzje, które miały prowadzić do likwidacji odradzającej się Rzeczypospolitej i przekształcenia jej w republikę rad. Przypomnijmy tylko najważniejsze z nich.

13 listopada Wszechrosyjski Centralny Komitet Wykonawczy anulował traktat brzeski i zawartą w nim rezygnację Rosji z części ziem wchodzących w skład byłego imperium carskiego. Wzywał „lud pracujący” tych obszarów do bratniego związku z robotnikami i chłopami Rosji i obiecywał pomoc Armii Czerwonej w walce o ustanowienie władzy rad. Było to już niczym niekamuflowane prawo do ingerencji w sprawy wewnętrzne państw powstających na gruzach carskiej Rosji, zgodne zresztą w pełni ze stanowiskiem Lenina, który stwierdził, że prawo do samostanowienia narodów przestaje obowiązywać tam, gdzie w grę wchodzą interesy światowej rewolucji. Ponieważ niepodległa Polska leżała na drodze marszu rewolucji na Zachód, musiała zniknąć z mapy Europy.

18 listopada 1918 roku w Woroneżu, Lew Trocki, Ludowy Komisarz Spraw Wojskowych i Przewodniczący Rewolucyjnej Rady Wojennej Republiki, rzucił hasło ofensywy: „Przez Kijów prowadzi prosta droga do połączenia się z rewolucją austriacką i węgierską, podobnie jak przez Psków i Wilno prowadzi droga do połączenia z rewolucją niemiecką. Ofensywa na wszystkich frontach! Ofensywa na zachodnim froncie, ofensywa na południowym froncie, na wszystkich rewolucyjnych frontach!”[1]

W sytuacji, kiedy rozpalała się rewolucja w Niemczech i narastały rewolucyjne nastroje na Węgrzech, ogłaszające niepodległość Polska, Litwa, Łotwa, Estonia, Finlandia, Ukraina były dla bolszewików tworami przejściowymi, swoistym łącznikiem między czerwoną Rosją a przyszłymi sowieckimi Niemcami i Austro-Węgrami.

Bolszewicy przystąpili do formowania Zachodniej Dywizji Strzelców z pułkami o polskich nazwach: Czerwony Rewolucyjny Pułk Warszawy, Lubelski Pułk Strzelecki, Mazowiecki Pułk Czerwonych Ułanów, Warszawski Pułk Czerwonych Huzarów, Siedlecki Pułk Strzelecki… Ich nazwy miały wyraźny wydźwięk polityczny. Niosąc płomień rewolucji do Polski, miały przekonać świat, że sami Polacy pragną zbratania z bolszewicką Rosją. Niebawem polscy komuniści zwrócili się z wnioskiem o przekształcenie Zachodniej Dywizji Strzelców w „polską grupę armijną”.

18 grudnia Lenin zatwierdził przeprowadzenie operacji „Wisła”, która miała doprowadzić Armię Czerwoną do zachodnich granic imperium carskiego z 1914 roku. W Europie, jaką zamierzali urządzić bolszewicy, nie było miejsca dla państwa polskiego.

Wreszcie 8 stycznia 1919 roku Józef Unszlicht ogłosił powstanie polriewwojensowietu, który miał przygotować grunt do powołania republiki rad w Polsce.

Do Warszawy docierały niepełne i zniekształcone informacje o tym, co działo się w Rosji bolszewickiej. Część polityków i wojskowych sądziła, że z bolszewikami, zajętymi wojną domową, można będzie dojść do porozumienia. Uwagę opinii publicznej skupiał na sobie oblężony przez Ukraińców Lwów. Miasto „zawsze wierne Rzeczypospolitej”, na którego barykadach, jak pisała prasa, walczy garstka żołnierzy wspierana przez dzieci i kobiety. Te doniesienia budziły gwałtowne uczucia, stawały się w listopadowych dniach symbolem patriotyzmu, ofiarnej służby Ojczyźnie. Powszechne było żądanie udzielenia natychmiastowej pomocy krwawiącemu miastu. Powstawały komitety obrony Lwowa, zbierano składki na pomoc dla ludności miasta, wydawano rezolucje, ochotnicy wstępujący w szeregi wojska domagali się natychmiastowego skierowania na front ukraiński, który w grudniu rozciągał się już od Wołynia po Karpaty i stale wymagał wzmocnienia.

Tymczasem Polacy zamieszkujący ziemie dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego, wobec informacji, że w ślad za ewakuującymi się do ojczyzny wojskami niemieckimi maszeruje na zachód Armia Czerwona, w listopadzie 1918 roku zaczęli formować oddziały samoobrony. Wstępowali do niej członkowie POW, żołnierze mający za sobą służbę w armii carskiej i I Korpusie Polskim, ochotnicy z różnych warstw i klas społecznych. Oddziały samoobrony powstały wszędzie tam, gdzie zamieszkiwały większe skupiska polskiej ludności i we wszystkich dużych miastach. Najliczniejsze w Mińsku, Grodnie, Wilnie. Nawiązano kontakt z Warszawą, pytając o wskazówki i możliwość uzyskania pomocy. Wiadomość o ogłoszeniu niepodległości Polski wywoływała wśród kresowych Polaków radość i wzbudziła wielkie nadzieje. Mjr Bohatyrowicz, jeden z organizatorów samoobrony grodzieńskiej, pisał w relacji: „Przychodzili katolicy i prawosławni, młodzież obywatelska, studenci, byli nawet i chłopcy 14-letni, których kazałem odsyłać do domów. Wszyscy gorliwie pracowali nad podniesieniem sprawności bojowej (…) Z Warszawy przywieziono trochę orzełków, a ponieważ dla wszystkich starczyć nie mogło zarządzono losowanie. Trzeba było widzieć radość tych, którym fortuna sprzyjała. Całowali orzełki i zaraz do czapek przypinali”[2].

Brakowało broni, amunicji, mundurów, ciepłej bielizny. Trochę karabinów zdobyto rozbrajając Niemców, pewną ilość kupiono od zdemoralizowanych wojsk okupacyjnych. Delegacja samoobrony szczuczyńskiej w grudniu przybyła do Warszawy, prosząc o pomoc, ale otrzymała tylko osiem karabinów z amunicją; tak wielki był niedostatek broni w stolicy, gdzie formowano w tym czasie trzy pułki piechoty. Z Wilna przyjechał po instrukcje gen. Władysław Wejtko. Naczelny Wódz mianował go 8 grudnia dowódcą wszystkich oddziałów samoobrony na Litwie i Białorusi, uznanych za część polskiego wojska. Generał otrzymał fundusze, za które mógł umundurować dwa pułki formowane w Wilnie, okupowanym jeszcze przez wojska niemieckie.

Łącznie do szeregów samoobrony trafiło prawdopodobnie ponad 10 tys. ochotników. Wstępowali do pułku piechoty w Mińsku, dwóch pułków powstających w Wilnie, pułku ułanów, trzech batalionów, kilku szwadronów, dużej liczby kompanii i do małych oddziałków tworzonych w wioskach. Porzucali domy, rodziny, aby walczyć o Polskę w sytuacji niezwykle trudnej, świadomi, że mają przeciwko sobie zarówno okupanta niemieckiego, jak i Armię Czerwoną, a przegrana może oznaczać konieczność porzucenia rodzinnych stron na zawsze. Podejmowali walkę bez zaopatrzenia, w obliczu nadchodzącej zimy, bez nadziei na rychłą pomoc z Królestwa. Ludność polska, mimo powszechnej biedy, starała się udzielać im wszelkiej możliwej pomocy, organizując zbiórki pieniędzy, żywności, bielizny, kożuchów. Pracowano w warunkach konspiracji, samoobronę zwalczali bowiem zarówno Niemcy, jak i miejscowi komuniści, niechętna jej lub wręcz wroga była większość ludności niepolskiej.

Członkowie polskiej samoobrony stali się pierwszymi żołnierzami Rzeczypospolitej, którym przyszło podjąć walkę z nadciągającymi od wschodu czerwonymi wojskami. Jeśli zatem szukamy miejsc, gdzie najwcześniej rozpoczęto przygotowania do wojny z Rosją bolszewicką, gdzie po raz pierwszy pojawiła się świadomość, że jest ona nieunikniona, trzeba wskazać na ziemie litewsko-białoruskie, dotknięte po upadku powstania styczniowego szczególnie ostrymi represjami caratu, poddane najbardziej brutalnemu wynaradawianiu i niszczeniu śladów polskości.

Pod koniec grudnia 1918 roku, w związku ze zbliżaniem się Armii Czerwonej, gen. Wejtko utworzył Okręg Wojskowy Litwy i Białorusi, rozwiązał samoobronę, a jej członków wezwał do wstępowania w szeregi Wojska Polskiego.

W Wilnie miejscowy Soldatenrat po cichu faworyzował miejscowych komunistów. Niemcy przekazywali im broń, instruktorów, nie zatrzymywali ściągających do miasta agitatorów. W Klubie Rzemieślniczym przy ul. Wroniej 5, w tzw. wronim gnieździe, komuniści gromadzili karabiny i amunicję, na co przez palce spoglądały władze okupacyjne. Toteż kiedy 31 grudnia miasto obiegła wieść o nadciąganiu oddziałów bolszewickich, dowództwo polskie uznało, że dalsza zwłoka może doprowadzić do przekazania Wilna Armii Czerwonej przez Soldatenrat, podobnie jak wcześniej miało to miejsce w Mińsku. Gen. Wejtko wydał rozkaz mobilizacyjny, nakazując ochotnikom stawić się natychmiast, o ile możności z własnym karabinem i koniem. Jeszcze tego dnia przybyło 450 ochotników, nazajutrz 600 dalszych. W środę, dzień Nowego Roku, na ulicach pojawili się żołnierze czterech batalionów dwóch pułków strzelców formowanych w Wilnie. Dołączali do nich nowi ochotnicy: młodzież rzemieślnicza, robotnicza, wileńscy skauci. Zaskoczeni Niemcy stawili minimalny opór, prosząc tylko o możliwość wyjechania do Ojczyzny. We czwartek Polacy szturmem zdobyli „wronie gniazdo”; w walce wyróżnili się skauci i uczniowie szkoły sąsiadującej z Klubem Rzemieślniczym. Polacy wzięli do niewoli 84 jeńców, w tym 8 niemieckich instruktorów, tysiąc karabinów i 600 granatów ręcznych, które natychmiast rozdano żołnierzom.

Ryszard Miennicki, jeden z ochotników, tak opisywał pierwsze oddziały polskiego wojska utworzone w Wilnie:

 

…strój cywilny, nieraz zszargany, a nawet dziurami świecący, kuse paletociki, częstokroć letnie, wiatrem podszyte, połatane kurtki, gimnazjalne szynele, wytarte kożuszki, wśród tego wojskowe płaszcze niemieckie i rosyjskie, nierzadko buty dziurawe, najróżniejsze czapki ozdobione orzełkami, w wielu wypadkach nader młodociany wiek i brak umiejętności obchodzenia się z bronią – to wszystko rzucało się w oczy w piechocie; kawaleria znacznie lepiej się prezentowała: dużo tu było dobrych koni, a ozdobione amarantem czapki dodawały barwności i wojskowego wyglądu jeźdźcom, z których przeważna część posiadała krótkie karabinki kawaleryjskie oraz szable.[3]

 

Wilno było wolne i „oszalałe radością wolności”. Na ulice wyległy tłumy, wywieszano polskie chorągwie, niezwłocznie zorganizowano straż obywatelską. Ludność bratała się z żołnierzami, otworzono jadłodajnie i herbaciarnie wydające dla wojska darmowe obiady z produktów ofiarowanych przez wilnian. Rozchodziły się pogłoski o odsieczy nadciągającej z Królestwa.

Lecz nie odsiecz, a nieprzyjaciel zbliżał się do bram Wilna. Słabe jeszcze formacje samoobrony, pozbawione artylerii, nie miały szans w walkach z brygadą strzelców i 5 pułkiem wileńskim Pskowskiej Dywizji Armii Czerwonej oraz dwoma pułkami 17 Dywizji Strzeleckiej. Zabrakło broni i czasu na sformowanie dalszych oddziałów, na zorganizowanie obrony dużego miasta. 4 stycznia walczono już na wschodnich przedmieściach i pod Antokolem. Wieczorem żołnierzom pozostały resztki amunicji, której nie było skąd uzupełnić. W niedzielę 5 stycznia armaty rosyjskie ustawione na Górach Trzykrzyskich otworzyły ogień na centrum miasta. Ulice opustoszały. Około godziny osiemnastej dowództwo obrony przystąpiło do ewakuacja Wilna. W mroźną styczniową noc oddziały samoobrony ze śpiewem opuszczały miasto. Żołnierz nie czuł się pokonany. Kompanie klękały przed Ostrą Bramą, przysięgając powrót z bronią w ręku. Jako ostatni wyjeżdżał świeżo zorganizowany pułku ułanów wileńskich, śpiewając starą ułańską piosenkę:

 

Porzuć lęk, słyszysz dźwięk broni,

Świszczą kule,

Naprzód my, młode lwy,

W bój bezdomni rycerze i króle.

 

Tak zakończył się pierwszy bój polskiego żołnierza z Armią Czerwoną. Po upadku Wilna część oddziałów samoobrony przedarła się do Królestwa; między innymi por. Balcewicz, który z garścią ochotników przez Litwę Kowieńską i Prusy Wschodnie dotarł do Ostrowi, kompania piechoty por. Trubickiego z powiatu trockiego maszerująca do Ostrowi przez Olitę, gdzie została rozbrojona i puszczona wolno przez Niemców, czy 600 ochotników samoobrony grodzieńskiej, którzy zameldowali się w Łapach i Zambrowie do dyspozycji gen. Iwaszkiewicza-Rudoszańskiego. Szereg oddziałów zostało rozwiązanych; żołnierze ukryli broń i czekali na przybycie oddziałów polskiego wojska. Jeszcze inne podjęły działania partyzanckie na tyłach Armii Czerwonej, jak np. pułk ułanów wileńskich rtm. Władysława Dąbrowskiego, sławnego potem i porównywanego z sienkiewiczowskim Kmicicem zagończyka, do którego dołączyła samoobrona lidzka i szczuczyńska, formując batalion piechoty. Kawaleria i piechota utworzyły „Wileński Oddział Wojska Polskiego”. Na jego czele rtm. Dąbrowski odniósł szereg zwycięstw w starciach z bolszewikami, a na koniec opanował Prużany i doczekał tam polskiej ofensywy. Batalion samoobrony grodzieńskiej rozbroili Niemcy, jednak część żołnierzy zdołała ujść; z nich to sformował mjr Bohatyrowicz nowy batalion. I ten oddział przetrwał, aby w lutym dołączyć do wojsk polskich, podobnie jak oddział konny por. Jana Siemaszki.

Kiedy samoobrona polska szykowała się do walki z Armią Czerwoną, w Królestwie i Galicji trwała gorączkowa organizacja wojska. Sztab Generalny zapowiedział na początek sformowanie dziesięciu dywizji piechoty, brygady górskiej, niezbędnych służb i kawalerii. Zanim jednak można było utworzyć wielkie jednostki ze sztabami i niezbędnymi służbami, zaczynano od organizacji batalionów i pułków. W grudniu w rozmaitym stadium organizacji znajdowały się trzydzieści trzy pułki piechoty, większość w składzie jednego lub dwóch batalionów zamiast trzech. Część tych batalionów, łącznie dwadzieścia pięć, byle jak wyposażonych, niedozbrojonych, walczyła już na froncie ukraińskim samodzielnie lub w składzie doraźnie tworzonych grup wojsk. Czterdzieści sześć innych przebywało w kraju czekając na broń, mundury i na zorganizowanie brakujących kompanii. Aby przybliżyć ówczesne warunki formowania wojska, zacytujmy fragment relacji oficera warszawskiego „Ochotniczego Oddziału Odsieczy Lwowa”, zalążka 19 pułku piechoty: „Ochotnika nie było w co ubrać, gdzie umieścić, na czym położyć spać i czym okryć, zwłaszcza że to grudzień, nie było w czym gotować, zresztą i samej żywności nie było skąd brać, brak również i broni, a jeśli znalazło się nawet kilkanaście karabinów, żołnierz ten nie wie, jak się z tą bronią obchodzić (…) Na wyszkolenie jednak nie było czasu, bo znowu na to nie pozwalało położenie na froncie…”[4]

Obok piechoty formowano pułki kawalerii, dla których brakowało w kraju dobrych koni wierzchowych i rzędów końskich, pułki artylerii były zmuszone do używania starych armat, budowano pociągi pancerne z wagonami bojowymi opancerzonymi drewnem i betonem lub workami z piaskiem, ponieważ nie starczało blachy i nitów. W takich warunkach powstawała armia II Rzeczypospolitej. Lecz ochotnik, pełen zapału, rwał się na front i walczył wspaniale. Uczestnik tych wydarzeń, późniejszy generał Mieczysław Boruta-Spiechowicz zanotował: „W walkach pierwszych dni widać świetnie wartość wojska posiadającego morale i złączonego wspólną ideą, gotowego w każdej chwili ponieść śmierć, popartego całą dumą narodową…”[5]

W kraju pochłoniętym wojną ukraińską, obroną Lwowa i biedą codziennego życia, opinia publiczna zwróciła uwagę na niebezpieczeństwo nadciągające ze wschodu dopiero po doniesieniach prasowych o upadku Wilna. Do tej pory wojna z bolszewikami wydawała się mało realna, odległa, teraz zbliżała się do wschodniej granicy Królestwa. Naczelne Dowództwo i władze państwa wiedziały oczywiście dużo więcej i zdawały sobie sprawę z rosnącego zagrożenia inwazją. Rząd polski notami skierowanymi do Moskwy 22 i 29 grudnia 1918 roku protestował przeciwko posuwaniu się Armii Czerwonej ku granicom Królestwa. Zwracał uwagę, że w jej składzie walczą pułki przywłaszczające sobie nazwy miast polskich, co zdaniem Warszawy świadczyło o agresywnych zamiarach i planach wzniecenia w Polsce rewolucji przy pomocy rzekomo „polskich” pułków. Dzisiaj wiemy, że istotnie takie właśnie były plany bolszewików. Jednak Moskwa odpowiedziała krótko, że nie marsz Armii Czerwonej, lecz wola ludności tych ziem, tworzących republiki rad na Litwie i Białorusi, decyduje o biegu wydarzeń, nie ma więc mowy o agresji.

Wydaje się, że nikt w łonie władz bolszewickich nie przywiązywał wówczas większej wagi do polskiego sprzeciwu; w ich mniemaniu powstająca dopiero Polska była tylko sriedostienijem, cienką, słabą przegrodą dzielącą Rosję od rewolucyjnych Niemiec, która pęknie pod pierwszym uderzeniem Armii Czerwonej.

Cóż polskie dowództwo mogło zrobić w tych warunkach, skoro brakowało nawet sił do odblokowania oblężonego przez Ukraińców Lwowa? Kiedy do Józefa Piłsudskiego zwróciła się delegacja ziemian przybyłych z Litwy błagać o pomoc, Naczelny Wódz odparł z goryczą: „Ja nie mam wojska, nie mam broni, swoje szczupłe siły muszę przerzucać z jednego miejsca na drugie. Na południu pławi się we krwi Lwów. Broni się bohatersko ludność cywilna, dzieci i garstka wojska. Musiałem tam rzucić wszystko co miałem pod ręką. Co mam wam powiedzieć? Zrobię wszystko co w mojej mocy, aby wyswobodzić wasz kraj, ale w chwili obecnej nic obiecywać nie mogę”[6].

Do kraju zaczęły stopniowo przeciekać informacje o tym, co dzieje się na terenach opanowanych przez bolszewików. Aresztowania, rabunki, ludzie mdlejący z głodu na ulicach Wilna, transporty żywności wywożone na wschód pociągami ozdobionymi napisami np. „Rewolucyjne Wilno śle pomoc dla Rewolucyjnego Piotrogrodu” itp. Wieści przynosili uciekinierzy spod okupacji bolszewickiej, czasem docierały listy od rodzin. Przedrukowywano je na łamach prasy i aczkolwiek uwagę opinii publicznej przyciągała nadal wojna w Galicji i na Wołyniu, zaczęto też spoglądać na wschód.

Rzeczpospolita potrzebowała czasu na sformowanie wojska, zakup broni i amunicji. Już 26 listopada, pod wrażeniem doniesień o powstawaniu oddziałów samoobrony polskiej, Naczelny Wódz wydał rozkaz formowania na obszarze Królestwa sześciopułkowej dywizji złożonej z Polaków zamieszkujących ziemie Litwy i Białorusi. Do jej szeregów mieli być kierowani ochotnicy przybyli z tamtych obszarów, a także z Suwalszczyzny i Białostocczyzny. Na prośbę Komitetu Obrony Kresów Wschodnich dowódcą dywizji mianowany został gen. Wacław Iwaszkiewicz-Rudoszański. Biuro werbunkowe i sztab dywizji stanęły w Zambrowie. Oddziały organizowano w Zambrowie, Łapach, Rajgrodzie, Ostrowi. W styczniu 1919 roku dywizję wzmocniło około 4 tys. członków samoobrony, którzy zdołali przedrzeć się do Królestwa. Powstał także szwadron jazdy dywizyjnej i szwadron tatarski; ostatecznie jednak nie dołączyły one do dywizji.

Tempo szkolenia było ogromne z uwagi na spodziewaną inwazję bolszewicką. Ponieważ brakowało wyposażenia osobistego żołnierzy, szkolono „na zmiany” w dwóch partiach; idący na ćwiczenia brali płaszcze i buty kolegów pozostających w koszarach, a po powrocie oddawali je, aby i tamci mogli odbyć szkolenie. Pod koniec stycznia gotowe były do działań tylko dwa bataliony, obarczone jednak wieloma brakami materiałowymi. W tym czasie czołowe oddziały Armii Czerwonej docierały patrolami do Niemna i Zelwianki.

Na Podlasiu od 4 stycznia formowano Grupę Podlaską gen. Antoniego Listowskiego. Stanowiła zlepek pododdziałów dwóch znajdujących się w stadium formowania pułków piechoty, dwóch pułków ułanów, 1 pułku inżynieryjnego i 6 pułku artylerii polowej. Początkowo miała osłaniać ten rejon Królestwa przed spodziewanym atakiem wojsk ukraińskich. Teraz jednak okazało się, że zamiast Ukraińców prawdopodobnym przeciwnikiem będzie Armia Czerwona. 24 stycznia grupa liczyła w stanie bojowym 2478 żołnierzy, posiadała cztery działa i dziewiętnaście ciężkich karabinów maszynowych. Odpowiadało to w przybliżeniu sile pułku piechoty niedostatecznie wyposażonego w broń maszynową.

W styczniu 1919 roku Józef Piłsudski jako Naczelny Wódz stanął przed pytaniem, które dokładnie 88 lat wcześniej musiał zadać sobie dyktator powstania listopadowego gen. Józef Chłopicki, uchodzący za wybitnego przedstawiciela napoleońskiej szkoły dowodzenia. Czy oczekiwać na wojska rosyjskie w Królestwie, czy też wyjść niebezpieczeństwu naprzeciw, na rozległe obszary Kresów Wschodnich, włączyć ich potencjał do zasobów powstania, zaskoczyć nieprzyjaciela i próbować bić go manewrem, szybkością działań? Piłsudski był w trudniejszym położeniu od swego poprzednika. Miał gotowych do użycia tylko kilka słabych batalionów i szwadronów przeciwko trzem dywizjom Armii Czerwonej, a na południu rozpalającą się coraz większym płomieniem wojnę z Ukraińcami. Chłopicki, dysponując doskonale wyekwipowaną i wyćwiczoną, blisko sześćdziesięciotysięczną armią, wybrał oczekiwanie, Piłsudski – przy znacznie skromniejszych środkach – aktywne działanie. Zdawał sobie sprawę, że obrona na linii rzek, zwłaszcza siłami tak bardzo ustępującymi przeciwnikowi, nie ma szans powodzenia. Jest tylko kwestią czasu, kiedy bolszewicy znajdą lukę w słabym polskim ugrupowaniu, sforsują Niemen i Bug i zagrożą Warszawie. To mogło oznaczać katastrofę. Za słaby, aby się bronić, postanowił Naczelny Wódz działać zaczepnie.

Piątego lutego w oddziałach Dywizji Litewsko-Białoruskiej rozeszła się pogłoska o rychłym wyjeździe na front. Zelektryzowała żołnierzy, każdy chciał znaleźć się wśród tych, którzy jako pierwsi pójdą do walki. Oddziały złożyły przysięgę, ślubując wierność „Rzeczypospolitej Polskiej i sprawie narodu całego”. Dywizja otrzymała partię mundurów, która pokryła jednak tylko część potrzeb. W I batalionie pułku wileńskiego na 800 ludzi zakwalifikowano do wyjazdu 531 przygotowanych do walki. Brakowało kurtek i spodni, ale żołnierze radzili sobie w ten sposób, że płaszcze wojskowe zakładali wprost na bieliznę. Ostatecznie w koszarach musiało pozostać 120, dla których zabrakło nawet płaszczy. Pułk białostocki wystawił jeden batalion w liczbie niespełna 400 żołnierzy, pułk suwalski dwie kompanie piechoty i kompanię karabinów maszynowych, pułk kowieński niepełny batalion złożony z dwóch kompanii, pułk miński jeden batalion. Do dywizji dołączyła 3 bateria 8 pułku artylerii polowej, sformowana w Rembertowie pod Warszawą: dwie haubice z ofiarną obsługą złożoną z warszawskiej młodzieży robotniczej i rzemieślniczej oraz studentów Politechniki Warszawskiej.

Jak oceniać ówczesną siłę Dywizji Litewsko-Białoruskiej? Etatowy batalion piechoty powinien liczyć, według norm przyjętych wówczas w Wojsku Polskim, 830 żołnierzy i dysponować ośmioma ciężkimi karabinami maszynowymi. Dywizja winna była posiadać w swym składzie brygadę artylerii (co najmniej 12 baterii). Tymczasem wyruszając w pole Dywizja Litewsko-Białoruska, łącznie z taborami, szwadronem kawalerii dywizyjnej i sztabem miała w szeregach ok. 3 tys. ludzi, posiadała 30 ciężkich karabinów maszynowych i dwie armaty. Dlatego, aczkolwiek w zestawieniach Wojska Polskiego figurowała jako pierwsza zorganizowana dywizja wojsk polskich, w rzeczywistości odpowiadała sile pułku piechoty. Była zatem dywizją jedynie „na papierze”. Można by do niej zastosować słowa ironicznego wiersza Franciszka Zabłockiego z doby Sejmu Czteroletniego, który tak pisał wówczas o powiększeniu armii polskiej:

 

Stanęło sto tysięcy wojska. Są żołnierze.

Bogu chwała! Gdzież oni?

Gdzieżby? Na papierze.

 

Tyle że przed 130 laty na taki stan rzeczy wpływała inercja aparatu państwa i niedocenianie grożącego niebezpieczeństwa. Teraz Rzeczpospolita odradzająca się po długiej niewoli, doszczętnie zrujnowana, w niezwykle krótkim czasie, na terytorium o wiele mniejszym od swej poprzedniczki po I rozbiorze, tworzyła wojsko praktycznie od zera, przeznaczając na ten cel wszystkie środki i energię społeczeństwa.

Przyjmowano, że formowanie i wyszkolenie nowej dywizji, przy dobrym zaopatrzeniu, sprawnie funkcjonującym systemie zaciągu, zajmuje rok i dopiero wtedy jednostkę można użyć w walce. Rzeczpospolita, zagrożona ze wszystkich stron, tyle czasu nie miała. Do walki na front ukraiński rzucano więc początkowo nie dywizje, nie pułki nawet, ale pojedyncze bataliony, szwadrony i baterie wyrwane z pułków formujących się w kraju, niekiedy nawet pojedyncze kompanie, na miejscu dopiero tworząc z nich doraźnie organizowane grupy operacyjne. Żołnierz walczył w niezwykle ciężkich warunkach, a liczba chorych odsyłanych do szpitali z zapaleniem płuc, odmrożeniami, objawami skrajnego wyczerpania parokrotnie przekraczała liczbę poległych i rannych w walce. To, że oddziały trwały w okopach i odnosiły zwycięstwa, zawdzięczano ofiarności ochotników, gotowych poświęcić wszystko dla obrony odzyskanej niepodległości.

Właśnie wtedy, na froncie ukraińskim i powstającym froncie polsko-rosyjskim zaczynał powstawać etos służby, tworzył się ów niepowtarzalny esprit de corps (duch) oddziałów. W określeniu tym, niemożliwym do ujęcia w ściśle naukowe ramy, zawiera się wola walki, duch bojowy, koleżeństwo, poczucie wspólnoty i zaufania do towarzyszy broni, przywiązanie do sztandaru, pojęcie świadomej dyscypliny zrodzonej nie z nakazu, ale wewnętrznej potrzeby żołnierza. Esprit de corps czerpie swą siłę ze zwycięstw, trudów wspólnej walki, tradycji i szlaku bojowego oddziału. Kiedy wykrwawione bataliony przyjmowały uzupełnienia lub łączyły się na froncie z kolejnymi batalionami „swojego” pułku, bądź też wracały do kraju dla uzupełnienia i połączenia z pułkiem szkolonym w garnizonie, przekazywały mu chwałę zwycięstw i ów esprit de corps, które stawały się chwałą i własnością całego pułku, kształtowały postawę również tych, którzy jeszcze w walce udziału nie brali, a mieli ambicję dorównania bardziej doświadczonym towarzyszom broni. W ten sposób, a także przez intensywnie rozwijaną pracę oświatową i wychowawczą, tworzył się esprit de corps całej armii, która w 1920 roku miała stawić czoło inwazji bolszewickiej na Polskę. Nawet w Dywizji Litewsko-Białoruskiej, w ciągu dwóch miesięcy gorączkowego szkolenia i „spajania” oddziałów, znaleziono czas na zorganizowanie krótkiego kursu dla żołnierzy-analfabetów.

Dywizja Litewsko-Białoruska (dalej DLB) wyruszyła na front w mocno okrojonym składzie czterech słabych batalionów, niemniej z własnym zorganizowanym już sztabem. Przeszła do historii jako pierwsza dywizja Wojska Polskiego, która podjęła walkę z nieprzyjacielem. 11 lutego rozpoczęto wyprawianie transportów z wojskiem na front. Żołnierze podróżowali w nieogrzewanych wagonach, przy tęgim mrozie, ale w doskonałych nastrojach. Dywizja zajęła pozycje nad Niemnem, Zelwianką oraz Wołkowysk. Jej cztery bataliony utworzyły tzw. Zbiorczą Brygadę DLB i obsadziły ogromny jak na ich możliwości czterdziestokilometrowy odcinek frontu. Oczywiście nie było mowy o utrzymywaniu ciągłej linii okopów. Bataliony wystawiały placówki broniące mostów, głównych szlaków komunikacyjnych, wybranych miejscowości, a teren między placówkami dozorowano przy pomocy patroli. Wysyłano zwiady w kierunku wschodnim, aby rozpoznać ugrupowanie i zamiary przeciwnika. Patrolowano także zaplecze frontu, wyłapując agitatorów bolszewickich, a elementy wojskowego ekwipunku znalezione podczas rewizji w wojskach podejrzanych o sprzyjanie bolszewikom, były rozdzielane między żołnierzy.

W tych dniach pozostające na obszarze Królestwa oddziały DLB skoncentrowano w Ostrowiu, gdzie uzupełniano ich zaopatrzenie, szkolono i formowano zbiorczą „brygadę uzupełniającą” pod dowództwem gen. Wincentego Odyńca. Niejednokrotnie wysyłała ona na pilnie potrzebujący uzupełnień front oddziałki jeszcze niezorganizowane, ale umundurowane, z których na miejscu, w warunkach bojowych, formowano plutony i kompanie, uzupełniano miejscowymi ochotnikami i natychmiast wysyłano do służby; tak postąpiono między innymi z zawiązkami dwóch kompanii pułku suwalskiego i sformowanym w Różanie plutonem łączności pułku wileńskiego.

Przybywało także wielu ochotników z terenów kontrolowanych przez bolszewików, którzy na wiadomość o pojawieniu się dywizji gen. Iwaszkiewicza przenikali przez pełną jeszcze luk linię frontu i dołączali do szeregów. Na przykład pułk białostocki, który w składzie jednego niepełnego batalionu przyjechał 24 lutego do Wołkowyska, w ciągu dwóch tygodni sformował z ochotników swój drugi batalion, podobnie pułk miński. Pułk kowieński, po dołączeniu oddziału por. Siemaszki i kompanii rekruckiej, zakończył w Wołkowysku kompletowanie I batalionu. Oddział mjr. Bohatyrowicza, liczący w dniu przybycia do Wołkowyska 183 ludzi, po tygodniu miał już w szeregach blisko 400 żołnierzy i 17 marca odszedł na front jako I batalion pułku grodzieńskiego.

Dowództwo DLB nawiązało łączność z oddziałem rtm. Dąbrowskiego w Prużanach, który nocą z 13 na 14 lutego dokonał siłami pięćdziesięcioośmioosobowego oddziału wypadu na Berezę Kartuską, gdzie rozbito doszczętnie kompanię 4 warszawskiego pułku strzelców Zachodniej Dywizji Strzelców Armii Czerwonej, biorąc do niewoli 80 jeńców. Ta właśnie potyczka uznawana jest za formalny początek wojny Polski z Rosją bolszewicką.

Słaba jeszcze dywizja gen. Iwaszkiewicza uprzedziła ofensywne zamiary nieprzyjaciela, uderzając na Byteń i Słonim. 24 lutego wyparto bolszewików z Bytenia, biorąc 50 jeńców. Miasteczko jeszcze dwukrotnie przechodziło z rąk do rąk, zanim ostatecznie 6 marca opanowali je Polacy. Najcięższe walki stoczono o Słonim, ważny wówczas węzeł komunikacyjny nad rzeką Szczarą i miasto powiatowe dawnej guberni grodzieńskiej. Bolszewicy skierowali tutaj do walki 4 warszawski pułk strzelców i mazowiecki pułk czerwonych huzarów z artylerią, zaś gen. Iwaszkiewicz I batalion pułku mińskiego, wspierany przez dwudziałową baterię 8 pułku artylerii polowej i przybyły właśnie na front z Warszawy 7 pułk ułanów. 2 marca Polacy zaskoczyli załogę Słonima, rozbili ją i zdobyli miasto, po czym odparli kilka ataków nieprzyjaciela. Najbardziej niebezpiecznym okazał się atak przeprowadzony nocą z 10 na 11 marca, kiedy bolszewikom udało się skoncentrować pod Byteniem główne siły warszawskiego pułku. Po kilku godzinach walk nieprzyjaciela odparto, biorąc 60 jeńców. 9 marca dwie kompanie pułku wileńskiego dokonały udanego wypadu na stację Leśna, gdzie opanowano składy zaopatrzenia dla oddziałów Armii Czerwonej walczących o Słonim. Zdobyto m.in. 50 wagonów załadowanych sprzętem, samochodami i motocyklami, które spalono. Inny oddział w pościgu za cofającym się nieprzyjacielem opanował przejściowo Baranowicze.

W czasie kiedy DLB toczyła pierwsze walki nad Niemnem i Zelwianką, na Polesie wkroczyła Grupa Podlaska gen. Listowskiego. Opanowała Kobryń, zorganizowała obronę na Muchawcu. Nocą z 17 na 18 lutego 400-osobowy wydzielony oddział Grupy zaskoczył i rozbił w Annopolu batalion bolszewicki. W dniach 27 lutego – 5 marca Grupa Podlaska przeprowadziła udaną operację zajęcia Pińska. Przeznaczone do niej siły liczyły około 1500 żołnierzy, wspieranych przez trzy armaty i pociąg pancerny. Przeciwnik dysponował trzema pułkami 17 Dywizji Strzelców (około 2800 żołnierzy). Oddziały gen. Listowskiego zadały przeciwnikowi duże straty, wzięły 200 jeńców, zdobyły pozostawione przez Niemców składy amunicji, około 200 wagonów kolejowych i kilka niemieckich motorówek, które dały zaczątek polskiej „Flotylli Pińskiej”. Po opanowaniu Pińska oparto linię frontu o kanał Ogińskiego, rzeki Jasiołdę i Pinę. Część oddziałów Grupy Podlaskiej, przemianowanej niebawem na Grupę Poleską, miała w nieodległej przyszłości dać podstawę do sformowania 9 Dywizji Piechoty.

Nie jest naszym celem szczegółowe opisywanie walk wstępnej fazy wojny polsko-rosyjskiej, ale przybliżenie warunków, w jakich powstawał słabo jeszcze obsadzony, pełen luk front wojny Polski z Rosją bolszewicką. Walki, prawie zawsze zwycięskie, zakończone wzięciem jeńców i zdobyciem sprzętu wojskowego, wpajały młodemu ochotnikowi poczucie przewagi nad nieprzyjacielem, cementowały oddziały, wzmacniały wiarę we własne siły. W ogniu pierwszych potyczek i wypadów kontynuowano formowanie oddziałów DLB, do których, obok Polaków, wstępowało wielu Białorusinów (w niektórych batalionach stanowili ponad 20% żołnierzy), z rozmaitych przyczyn wybierających „opcję polską”. Jedni czynili to z nienawiści do bolszewików, inni pod wpływem przykładu młodzieży polskiej, jeszcze inni szli za głosem przetrwałej w rodzinach tradycji służby dla Rzeczypospolitej; ten ostatni czynnik legł u podstaw formowania pułku jazdy tatarskiej, do którego zgłaszali się ochotnicy z rodzin tatarskich przechowujących pamięć o służbie wojskowej pod sztandarami Rzeczypospolitej Obojga Narodów.

Front wojny, której formalnie jeszcze nie było, wspierany napływem drobnych uzupełnień z kraju, ochotnikami z kresów wschodnich, a także grupami ochotników z Królestwa, w marcu powiększył swoje siły do dwunastu batalionów piechoty, dziesięciu szwadronów kawalerii i trzech baterii. Były to nadal wojska niewspółmiernie szczupłe w zestawieniu z rozległością frontu. Tym bardziej, że przeciwnik także ściągał posiłki i dysponował już czterema dywizjami strzeleckimi. Wielkim atutem strony polskiej była natomiast stała aktywność i ruchliwość, spychająca nieprzyjaciela do obrony, narzucająca mu miejsce i czas walki. Ostatecznie bolszewicy, wielokrotnie pobici, wycofali się i skoncentrowali na obronie, oddając Polakom tereny, z których wiosną 1919 roku mogły wyjść polskie uderzenia na Wilno-Lidę-Baranowicze-Nowogródek.

Żołnierz polski udowodnił, że góruje nad czerwonoarmistą inicjatywą i sprytem na polu walki, umiejętnością radzenia sobie w trudnym położeniu. Drobne zwycięstwa ukształtowały w nim odporność na porażki, które traktowano jako przejściowe. Prowadzony był przez doświadczoną, patriotyczną kadrę oficerską i podoficerską, która potrafiła dać podwładnym przykłady opanowania, a tam, gdzie było to konieczne, brawury porywającej żołnierzy do natarcia. Niejednokrotnie w decydujących momentach walki dowódcy batalionów, szwadronów, kompanii idąc w pierwszym szeregu prowadzili do natarcia swoje pododdziały. Ich nazwiska odnajdujemy po latach w rozkazach pochwalnych, korespondencjach z frontu, na listach odznaczonych. Formowane w wielkim pośpiechu pododdziały stapiały się w ogniu walk w zgrane, ufające sobie zespoły, które tworzyły pułki, ich tradycję bojową i etos służby dla kraju. Hołd żołnierzowi – ochotnikowi pierwszego frontu wojny polsko-rosyjskiej oddają słowa rozkazu pożegnalnego, jaki 11 marca 1919 roku skierował do żołnierzy DLB gen. Iwaszkiewicz, wyjeżdżający do Galicji dla objęcia stanowiska dowódcy odsieczy Lwowa:

 

Niedostatecznie zaopatrzeni we wszystko wyszliście moi strzelcy kowieńscy, suwalscy, białostoccy, grodzieńscy, wileńscy i mińscy na front i od razu daliście wrogowi, że się z Wami liczyć musi. Sprawił to ten niespożyty duch polski, który w Was żyje i ukochanie Ojczyzny, dla której śmierć w polu uważacie za najwyższą nagrodę żołnierską (…) Z głębokim żalem rozstaję się dziś z Wami, żołnierze moi. Cześć Wam i miłość. Twardo stójcie, mocno bijcie, Kresów nie dajcie.[7]

 

Największą zasługą najpierw oddziałów samoobrony polskiej powstających na Litwie i Białorusi, a następnie słabych, pospiesznie formowanych z ochotników wojsk obsadzających front polsko-rosyjski w pierwszych miesiącach 1919 roku, było wygranie czasu niezbędnego dla sformowania nowych pułków w Królestwie i Galicji, na zakup niezbędnych zapasów ekwipunku, broni i amunicji dla wyposażenia wojska. Szczupłymi siłami osłonięto kraj przed inwazją Armii Czerwonej, która mogła mieć nieobliczalne skutki dla organizującego się dopiero gmachu Rzeczypospolitej. Aktywnością osłonięto własną słabość, przeciwnika zaś pozbawiono pewności siebie. W jego dowództwie zasiano wątpliwości, skłoniono je do działań ostrożnych, a na koniec zmuszono do defensywy, mimo iż dysponowało wówczas znaczną przewagą nad oddziałami polskimi. Uczyniono zatem to wszystko, czego nie potrafiono lub nie chciano uczynić w pierwszych miesiącach powstania listopadowego.

Kiedy pobity nieprzyjaciel zachowywał się biernie i na froncie na kilka tygodni zapanował względny spokój, w Królestwie prowadzono intensywne prace nad przygotowaniem wojsk, które miały zniwelować przewagę Armii Czerwonej i umożliwić dowództwu polskiemu przejście do zdecydowanych działań ofensywnych. W Legionowie pod Warszawą formowano dwie dywizje legionowe. Ich rdzeń tworzyli żołnierze byłych Legionów Polskich i POW oraz ochotnicy zgłaszający się do szeregów. Zaczęła też dawać wymierne efekty wytężona praca nad organizacją wojska, podjęta już w listopadzie 1918 roku w wielu miastach Królestwa i Galicji. Sformowane tam pułki wyjeżdżały na front ukraiński, częściowo zastępując walczące od listopada-grudnia oddziały odsieczy Lwowa i rozmaite pojedyncze bataliony, kompanie, szwadrony, baterie, które mogły powrócić do swoich pułków organizujących się w kraju. Także do Legionowa przybywały zdziesiątkowane walkami i chorobami pododdziały, które uzupełniano i wcielano do pułków. 24 marca 1 DP Legionów liczyła ponad 7700 żołnierzy i 34 armaty, 2 DP Legionów ok. 8900 żołnierzy i 30 dział. Były to siły bardzo duże w porównaniu z tymi, które przebywały wówczas na froncie polsko-rosyjskim.

 W końcu marca i w kwietniu zaczęli napływać w większej liczbie rekruci z pierwszego zarządzonego od czasów powstania listopadowego poboru powszechnego do polskiego wojska. Ten żołnierz wymagał jeszcze wiele pracy i szkolenia, ale pozwolił skierować na front główne siły obu legionowych dywizji. W dniach 12-14 kwietnia z Warszawy wyjechały transporty kolejowe wiozące dziewięć batalionów piechoty, siedem szwadronów kawalerii, pięć baterii polowych, dwie baterie ciężkie, dwa szpitale polowe. Wszystkie oddziały miały zbliżone do etatowych stany liczebne, były odpowiednio umundurowane i uzbrojone. Za transportami podążyły trzy pociągi wyładowane prowiantem i amunicją.

Do tego czasu znacznie wzrósł również potencjał DLB. Jej nowy dowódca gen. Stanisław Szeptycki dysponował 1 kwietnia jedenastoma batalionami piechoty, co prawda o stanach zwykle o połowę niższych od etatowego, ale dobrze już wyposażonymi w broń maszynową, z plutonami łączności, niezbędnymi kolumnami taborowymi, siedmioma szwadronami kawalerii i czterema bateriami artylerii. Gen. Listowskiemu podlegało 5,5 batalionów piechoty, siedem szwadronów, jedna bateria. Łącznie na froncie polsko-rosyjskim stało około 11,5 tys. żołnierzy, wyposażonych w 24 armaty i 153 ciężkie karabiny maszynowe. W tym czasie front ukraiński obsadzało ok. 66 tys. wojska z 206 działami i blisko 700 ciężkimi karabinami maszynowymi.

Kiedy po przybyciu na front oddziałów dwóch dywizji legionowych rozpoczynała się w połowie kwietnia operacja wileńska, Naczelny Wódz miał pod swoimi rozkazami na głównych kierunkach uderzenia 22 bataliony, 24 szwadrony i 10 baterii. Nie równoważyło to jeszcze przewagi nieprzyjaciela, ale umożliwiało rozpoczęcie operacji, która zakończyła się błyskotliwym sukcesem i zapoczątkowała całą serię zwycięstw polskich na Litwie i Białorusi. Wojna Polski z Rosją bolszewicką wkroczyła w fazę operacji przeprowadzanych znacznymi siłami na wielkich obszarach, które doprowadziły latem 1919 roku do odrzucenia Armii Czerwonej za Dźwinę i Berezynę.

[1] Trockij, Kak woorużałaś riewolucija, Moskwa 1923, t. 1. s. 398.

[2] Relacja w zbiorach autora.

[3] Cyt. za B. Waligóra, Dzieje 85 pułku strzelców wileńskich, Warszawa 1994, s. 36.

[4] W. Hujda, Zarys historii wojennej 19-go pułku piechoty Odsieczy Lwowa, Warszawa 1928, s. 5.

[5] M. Boruta-Spiechowicz, Szlaki bojowe, Instytut Józefa Piłsudskiego w Londynie, kol. 72.

[6] M. Jełowicki, Na skraju imperium i inne wspomnienia, Warszawa 2012, s. 437.

[7] Pełny tekst rozkazu zob. B. Waligóra, Dzieje…, dz. cyt., s. 86.

Sponsorzy:

Muzeum Historii Polski Patriotyzm Jutra

Dofinansowano ze środków MHP w ramach programu „Patriotyzm Jutra”

Teksty prezentowane na niniejszej stronie są dostępne na licencji Creative Commons. Uznanie autorstwa – 3.0 Polska. Pewne prawa zastrzeżone na rzecz Ośrodka Myśli Politycznej i Autorów tekstów.

Ilustracje, design: Stereoplan