W rok po traktacie

Zygmunt Łoziński

Zygmunt Łoziński

Zygmunt Łoziński

(1870-1932), polski duchowny rzymskokatolicki, biskup miński w latach 1917-1925 oraz biskup piński w latach 1925-1932.

Przeżyliśmy rocznicę dnia 18 marca 1921 r. Warto na dzieło dnia tego spojrzeć z oddali roku, który nas od niego dzieli. Mógłby to był być dzień wielki i radosny. Kładł on pieczęć na zakończeniu wojny, z której wychodziliśmy jako zwycięscy; określał granicę naszą wschodnią, której nam dotychczas brakło; kładł podwa­liny zgodnego życia z sąsiadem, którego włości stykają się z Rzeczypospolitą na przestrzeni przeszło 1000 kilometrów, i możności pracy, poświęconej całkowicie rozwojowi wewnętrznego ładu, dobrobytu i siły. Okoliczności tak się złożyły, że w czasie pertraktacji rosyjskich mo­gliśmy stawiać wszystkie warunki, jakie uznawaliśmy za pożyteczne dla naszego państwa i za sprawiedliwe dla stron obydwóch

Zygmunt Łoziński

Zygmunt Łoziński

(1870-1932), polski duchowny rzymskokatolicki, biskup miński w latach 1917-1925 oraz biskup piński w latach 1925-1932.

Mogliśmy… A cośmy pozyskali..? Granice, pozostawiające za sobą ogromny szmat ziemi, wydartej nam kiedyś przemocą, z milionami ludu (skazanego na dalsze bez widoków na przyszłą zmianę mę­czarnie pod butem żydowskich „Suwerenów” i zgrai ich najmitów), oraz z niezlicz. bogactwami polsk. państw, i prywatn,, linię graniczną, niezdolną obronić nas ani przed zbrojną, ani przed „pokojową” akcją wroga, „przyjaciela-sąsiada”, nie przestającego pragnąć, ani szukać naszej zguby i ani myślącego spełniać zobowiązań podpisanych, gro­żące nam ciągle niebezpieczeństwo, tkwiące w samym fakcie, iż więk­sza część Białej Rusi, której druga część do nas należy, pozostaje pod władzą bolszewicką, niemożność przyjścia z pomocą rodakom naszym w tak dźwięcznie zwanej „Sowdepji” celem odzyskania ich mienia, pozostającego w szponach „bezinteresownych” lecz praktycznych „ide­owców”, konieczność zupełnego zdania na ich łaskę i niełaskę sprawy obywateli polskich „niepodlegających ich sądom i władzy”, którzy po­zostają na ich terytorium, całkowitą bezradność wobec ich agitacji, cynicznie w Moskwie zapowiedzianej przez Lenina w chwili wyrze­kania się jej przez Joffego w Rydze, i prowadzonej bez ceremonii i obsłon.

Słowem, zgodnie z naszą historyczną tradycją, odniósłszy zwycię­stwo na polach bitew, zostaliśmy sromotnie pobici przy zielonym stole i nie oręż nasz, ale rozum p. Joffego rozstrzygnął o stosunkach między Polską i ziemią „rad ludowych”, mocno zarazem wpływając na cały bieg życia państwa naszego po wojnie.

Czy jednak tylko rozum p. Joffego…? Rozum to wprawdzie iście żydowski, przewrotny, podstępny; Joffe kręcił i kłamał świadomie, obiecywał nie myśląc dotrzymywać. Ale nie jemu wyłącznie „zawdzięczamy” smutny stan, w jakim żeśmy się znaleźli. Jest to w znacz­nej części owoc pracy naszej własnej delegacji w grodzie wielkiego biskupa Alberta, jej niedołęstwa, lekkomyślności i lekceważenia sprawy ojczystej, złożonej w jej ręce.

Czy wszakże jest to sąd sprawiedliwy…? Czy nie jest to rzucanie kamieniem na ludzi za ich przekonania..? Może ktoś inny inne by po­stawił bolszewikom warunki? Oni podpisali te, które sami uważali za najpożyteczniejsze dla Polski: nawet choćby się mylili, nie wolno ich potępiać, jeśli działali w dobrej wierze.

Zastrzeżenia słuszne, i aby im, zadość uczynić, niezbędnym jest przeprowadzić rozróżnienie. Naprzód kwestia granicy. Zdaje się, że bardzo jasną jest rzeczą, iż podział Białej Rusi, czyniący wrogowi podarunek darmowy z ogromnych przestrzeni, które całkiem jedna­kowe prawa mają należenia do Polski, jak obecne województwo No­wogródzkie. Poleskie, Wołyńskie, jest krokiem zgoła fałszywym; tym fałszywszym, iż podzielono tu ziemię, stanowiącą pewien samoistny or­ganizm, czyli dopuszczono się czynu, noszącego w sobie samym zaród swej nietrwałości i źródło przyszłej pomsty dziejowej, która nazbyt często wymierza z całą surowością chłostę za naruszoną sprawiedli­wość. Zdaje się, że bardzo jasną jest rzeczą, iż żadne względy ani praktyczne, ani ideowe niedomagały się, aby zachowując przy Polsce ziemie niemniej polskie, jak powiaty: brzeski, prużański, kobryński itd., odcinać od niej te, w których element polski i katolicki jest da­leko silniejszy, mianowicie powiaty: miński (wschodni), borysowski, lepelski, ihumeński i zachodnie ziemi mohylowskiej, z jedynym w do­datku na całej linii wschodniej powyżej Wilna większym ośrodkiem życia polskiego, jakim jest Mińsk.

Ale nie są to rzeczy dogmatycznie pewne, Więc, chociaż wiemy, jakie argumenty stawiane byłyby w obronie odseparowania od Polski rzekomego „wrzodu białoruskiego” (chyba jego połowy), i nie uznaje­my ich siły, jednak nie będziemy, ich zbijali, bo nie mamy zamiaru przekonywać zwolenników podziału Białej Rusi, (który według nas jest także nowym podziałem Polski), że racji nie mają. Mają, czy nie mają – o to mniejsza; dość że mogą mieć takie lub inne przekonania i iść drogą tych przekonań dla większego podług nich dobra Polski.

Ale jeśli spytamy:

Czy można było w dobrej wierze nakreślić linię graniczną, tak niczym nie będącą pod względem strategicznym   jak obecna, kiedy się miało wszelką możność inną linię obrać?

Czy można w dobrej wierze przystępować do rozstrzygania takiej kwestii bez poważnego przygotowania, bez mapy w ręku? (Wiemy od świadków naocznych, że nasi delegaci nie mieli mapy przy zawie­raniu rozejmu).

Czy można było w dobrej’ wierze nie wziąć w należytą obronę rodaków, pozostających za rubieżą – albo redagować artykuły poko­jowe tak niesłychanie niedbale, że miejscami trudno jest opędzić się wrażeniu, iż sformułowane są przez kogoś, kto chciał świadomie dać różne atuty w ręce wroga na niekorzyść Polski i Polaków, bądź tzw. repatriantów, bądź chcących pozostać w bolszewji, bądź tych, co tam mienie swe pozostawili – i zmusić rząd nasz do udzielania gościny osobom ciemnym, szkodliwym?

Albo zgodzić się na wprowadzenie do tekstu umowy pokojowej pojęcia i nazwy „Białorusi niezależnej” (przyległej do Polski) i-nie omówić jej granic i stosunku do Moskwy?

Czy można było ż dobrą wiarą” nie tylko systematycznie lekce­ważyć głosy obecnych w Rydze rzeczoznawców, ale potem stawiać kategorycznie żądania ich nieobecności?

Czy można było z dobrą wiarą nie zaopatrzyć się w rzeczowe gwarancje, że przynajmniej ten nieudolnie ułożony i napisany traktat w tych ważkich granicach, w jakich miał uwzględniać interesy pol­skie, będzie dokładnie wykonany?

Zdaje się, że pytań takich można więcej postawić i z pewnością na wszystkie możliwa jest tylko jedna odpowiedź: kategorycznego przeczenia. Nie. Tak się pokojowych traktatów nie zawiera, zwła­szcza o tak szerokich rozmiarach i tak doniosłem pod wielu, wielu względami, znaczeniu, jak traktat ryski.

Świadkowie pobytu delegacji w Rydze twierdzą, że większość obrońców interesów naszych myślała tam więcej o zabawach, niż o pracy. Może to dotyczy tylko niektórych momentów, może jest w ogóle przesadą ale i treść i redakcja zawartego traktatu zdają się głośno stwierdzać, że ci, co z naszej strony brali udział w układaniu go, nie byli przejęci myślą o odpowiedzialności swych zadań, że dla nich kwestia dobra Ojczyzny, obrony jej praw, ochrony przed niebezpieczeństwami, gorszymi niż ta wojna przewlekła i nad siły, nie istniała albo obchodziła ich nader mało.

Jak to nazwać..? Lekkomyślnością..? Są wypadki, w których lekkomyślność jest okolicznością łagodzącą, jako przeciwwaga złej woli. Ale są też wypadki, kiedy lekkomyślność staje się zbrodnią. Ma to miejsce wówczas, gdy jest w niej lekceważenie przyjętych na siebie wielkich zobowiązań, i z takim wypadkiem niewątpliwie mamy do czynienia w danym razie. Roboty ryskiej delegacji pokojowej nie wahamy się nazwać zdradą stanu i twierdzić, że członkowie tej delegacji powinni zasiąść co rychlej na ławie oskarżonych. Tego się domaga sprawiedliwość, honor Polski i wzgląd na potrzebę obrony naszej Ojczyzny przed przyszłymi ewentualnymi zamachami ludzi takiego pokroju. Nie wszyscy zresztą może i zapewne ryscy delegaci są winni, ale kto winien i w jakiej mierze – to by dochodzenie karne wykazało.

Wykazałoby – jeśliby mogło być wytoczone. Dziś jest ono bar­dzo trudne do przeprowadzenia. Bo kto tu będzie kogo oskarżał…?

Obok tej garstki „mężów stanu” – marionetek Joffego, czy nie winni są ci, co wybierali członków delegacji i rzecz tak ważną odda­wali w ręce ludzi, częścią pozbawionych wszelkiego przygotowania intelektualnego lub fachowego do wyznaczonej im roli, częścią takich, którym nie wolno było ufać (np. żydów)?

Czy nie winni są ci, którzy dawali temu gronu zbyt bezwzglę­dne pełnomocnictwa, osłaniali ich przed niedogodną natarczywością rzeczoznawców, wstrzymali wyjazd do Rygi komisji kontrolującej?

Czy nie winni byli wszyscy, którzy krzyczeli: „pokój za wszelką cenę”, i zagłuszali swym krzykiem głos rozwagi, mówiący, że ten sam pokój, ale nie dzisiejszy pozorny, lecz prawdziwy i trwały można było uzyskać za nieskończenie mniejszą cenę i, co dziwniejsza, tylko za wiele mniejszą cenę. Czy nie winna jest ta prasa, rzekomo „głos sumienia społeczeństwa”, która bojkotowała każde słowo ostrzeżenia, iż złą drogą kroczymy. Czy nie winien ten rząd i Sejm, które zda się z dzieciątek naiwnych złożone, nie umiały spostrzec całej szpet­nej metody roboty ryskiej i przewidzieć jej zgubnych wyników.

W tych warunkach trudno o oskarżycieli i o wielu ochotników do oskarżenia. Owszem twórców „pokoju” ryskiego obwieszono orde­rami, „Poloniae restitutae”. W kim z nich obudzi się sumienie, ten zrozumie, iż taki napis na jego piersi jest tylko ostrym zgrzytem ironii, wspominającej mu jego pracę nad podkopaniem życia Polski i nad skompromitowaniem jej powagi wobec kupy żydów moskiewskich i całego świata.

Dzisiaj, rzecz dziwna, każdy się odżegnywa od odpowiedzialno­ści za warunki traktatu ryskiego. Niema winnych. Przyjdzie czas, czy chcemy, czy nie, że może nie prokuratoria, bo na nią już będzie za późno ale sąd historii napiętnuje niecną robotę delegacji ryskiej, bezmyślność tych, którzy się jej, choć mogli, nie sprzeciwiali, i małoduszność, patrzącego na to spokojnie społeczeństwa naszego, co tak lubi palić kadzidła przed swym rzekomym patriotyzmem.

 

Nowogródek, 18 marca 1922 r.

  1. Łoziński, biskup miński[1]

[1] Zygmunt Łoziński (1870-1932) – polski duchowny rzymskokatolicki, biskup miński w latach 1917-1925 oraz biskup piński w latach 1925-1932. Urodzony 5 czerwca 1870 Boracinie koło Nowogródka, początkowo naukę pobierał w Warszawie, aby następnie ukończyć Akademię Duchowną w Sankt Petersburgu i 23 czerwca 1895 przyjąć święcenia kapłańskie. Zaangażowany w akcje niepodległościowe 17 listopada 1898 został przez władze rosyjskie skazany i zamknięty w odosobnionym klasztorze w Aglonie na Łotwie. Po trzech latach internowania rozpoczął pracę jako duszpasterz m.in. w Smoleńsku, Rydze i Mińsku, równocześnie zostając wykładowcą Pisma Świętego języka hebrajskiego w petersburskiej Akademii Duchownej. Swoją edukację kontynuował również w Rzymie i Jerozolimie. W trakcie Wielkiej Wojny początkowo był kapelanem jeńców trafiających do niewoli rosyjskiej, a w dniu 2 listopada 1917 otrzymał nominację na biskupa mińskiego. Święcenia biskupie uzyskał 23 lipca 1918 w Warszawie. Funkcję tę pełnił do grudnia 1918, kiedy to po wkroczeniu armii rosyjskiej na teren Mińska musiał pozostać w ukryciu. W latach 1920-1925 był wielokrotnie aresztowany i więziony przez władze Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. W tym samym czasie odznaczony został również Orderem Orła Białego i Krzyżem Walecznych. 2 grudnia 1925 mianowany został pierwszym ordynariuszem nowo utworzonej diecezji pińskiej. Po długiej i ciężkiej chorobie zmarł 26 marca 1932 r. w Pińsku, będąc pochowanym w miejscowej katedrze. Jego najważniejsze dzieła to kazania, m.in.: Chrześcijańska miłość ojczyzny i praca narodowa.

Sponsorzy:

Muzeum Historii Polski Patriotyzm Jutra

Dofinansowano ze środków MHP w ramach programu „Patriotyzm Jutra”

Teksty prezentowane na niniejszej stronie są dostępne na licencji Creative Commons. Uznanie autorstwa – 3.0 Polska. Pewne prawa zastrzeżone na rzecz Ośrodka Myśli Politycznej i Autorów tekstów.

Ilustracje, design: Stereoplan