Od Petersburga do Leningrada

Marian Zdziechowski

Marian Zdziechowski

Marian Zdziechowski

(1861-1938), historyk kultury i literatury, krytyk literacki, publicysta, wybitny znawca myśli rosyjskiej, krytyk komunizmu.

Od początku rewolucji rosyjskiej spełniam niewdzięczną rolę Kasandry i ostrzegam, gdzie i jak mogę, słowem i piórem, przed grożącym ludzkości niebezpieczeństwem, największym, jakie świat dotychczas widział, i niestety, jak owa mityczna kapłanka trojańska, czynię to daremnie, bez skutku.

Marian Zdziechowski

Marian Zdziechowski

(1861-1938), historyk kultury i literatury, krytyk literacki, publicysta, wybitny znawca myśli rosyjskiej, krytyk komunizmu.

„Mundus vult decipi, świat chce, by go oszukiwano” – pisał w r. 1924, śp. Leon Kozłowski, jeden z najszlachetniejszych u nas publicystów, a głęboki znawca Rosji, którego pisma wydałem w r. 1930 [Półksiężyc i gwiazda czerwona – przyp. red.]. „Jeszcze prorok Izajasz – cytuję słowa jego – gromił tych, którzy świadomie pragną złudzeń i fałszu, którzy mówią prorokom: mówcie nam rzeczy przyjemne, prorokujcie oszukanie”. Tak samo i na próżno prorok gromiłby nas dziś: „Gęsta zasłona utkana z nieświadomych złudzeń i celowego fałszu, z naiwnej niewiedzy i bezcelowego kłamstwa zakrywa Rosję sowiecką przed wzrokiem człowieka Zachodu”.

Sowiety korzystają z tego i z niewzruszoną, bo na mocnych podstawach opartą wiarą w zwycięstwo, szybko i umiejętnie przygotowują przyszłą ofensywę. Ale nauczone doświadczeniem z 1920 roku nie rozpoczną jej, dopóki nie będą miały pewności, że rozbrojenie psychiczne Europy stało się faktem dokonanym. Drogą do tego rozbrojenia psychicznego jest propaganda, której wszystkie nici we wszystkich krajach schodzą się w sowieckich poselstwach i agencjach handlowych i która w upatrzonych do najazdu i zdobycia państwach zręcznie wyzyskuje wszystkie czynniki niezadowolenia, wynikające z warunków zarówno społecznych jak i politycznych, z walk klasowych i z walk narodowościowych.

Obok tego pomocą dla Sowietów nie mniej ważną i ogromnie ułatwiającą im zadanie jest powszechny, zwłaszcza w większych państwach europejskich, defetyzm, którego wyraz jaskrawy mamy w tak starannie pielęgnowanych stosunkach dyplomatycznych i handlowych z Sowietami. Defetyzm ten wmówił sobie z góry, że w walce z sowiecką Rosją porażka jest nieunikniona, walka przeto jest daremna, natomiast przymilaniem się i ustępowaniem można groźne jutro odsunąć w dal bliżej nieokreślonej przyszłości. I oto jesteśmy świadkami zdumiewającej zaiste rozmowy, jakiej historia jeszcze nie słyszała. Prowadzą ją ze sobą dwaj przeciwnicy. „Dni władzy twojej i potęgi – wygłasza jeden z nich ze wspaniałą w bezczelności swojej otwartością – są policzone, przygotowuję w domu twoim rewolucję, która na dany przeze mnie znak wybuchnie, dom ten zrówna z ziemią, mieszkańców jego wytępi lub ujarzmi”. – „Nie chcę temu wierzyć – odpowiada drugi z głębokim ukłonem – i nie chcę wątpić o szczerości naszej obopólnej przyjaźni; moim celem jest jej wzmocnienie i utrwalenie”.

Od czasu do czasu jakiś dyplomata sowiecki, pokłóciwszy się ze zwierzchnikami swoimi, postanawia wypłatać im figla i podać do wiadomości niektóre szczegóły prowadzonej przez nich w danym państwie akcji destrukcyjnej. Dowiedzieliśmy się w ten sposób, że wybuch w cytadeli warszawskiej był dziełem sowieckim, że bolszewicy planowali zamordowanie marsz. Piłsudskiego wraz z bawiącym w Warszawie marszałkiem Foch’em […]: „Nie zmienia to naszej linii postępowania – brzmi ponowne z naszej strony oświadczenie – nie przestaniemy dążyć do wzmocnienia i utrwalenia węzłów, które nas z wami łączą”.

Nie uwierzę nigdy, aby podobna taktyka mogła prowadzić do celu. Przeciwnie, słyszę triumfujący śmiech Moskwy, która wie, że im mniej u przeciwnika godności osobistej, godności narodowej, mocy przekonań, szczerości, wiary w słuszność sprawy, słowem, tego wszystkiego, co siłę moralną stanowi, tym pewniejsze i bliższe jest zwycięstwo. […]

Rozumienie wymagań postępu skojarzone z przywiązaniem do piękna przeszłości warunkiem jest życia i zdrowia w każdym społeczeństwie.

Piękno przeszłości nazywamy tradycją. Przeciw tradycji usiłowano nastawić politykę Polski niepodległej, tym samym pozbawiano ją siły moralnej, której nie zastąpią ani reformy rolne i progresje podatków, ani pogróżki w stronę Niemiec, ani ukłony niskie przed Sowietami, ani krzykactwo partyjniackie, czy tak zwane sanacyjne.

W atmosferze tej jałowieją umysły i dusze, zwłaszcza dusze młode. Konkretnym tradycji wyrazem są imiona wielkich duchów, wodzów narodu. Zwykliśmy je łączyć z ideą posłannictwa narodowego. Niestety, wprowadza ona łatwo na manowce szowinizmu, nie możemy jej jednak pomijać milczeniem, gdy ją, jak właśnie u nas, narzucają i nakazują warunki geograficzne i historyczne. Rację bytu Polski w oczach świata stanowiło od zarania jej dziejów to, że przedmurzem była Chrześcijaństwa. Staliśmy na straży Europy przeciw Tatarom, Turkom, potem przeciw Rosji carów – i dziś, aby w zgodzie być z przeszłością i sumieniem, powinniśmy stanąć przeciw bolszewizmowi.

Straszliwymi bywały najazdy Tatarów i Turków, ale gdy najechany kraj zdobyli, poprzestawali na ściąganiu nałożonych na ludność kontrybucji, nie wtrącając się w rzeczy wiary, narodowości, obyczajów.

Groźniejszą była Rosja carska, która nas zniszczyć usiłowała i materialnie i moralnie, ale w realizowaniu zamiarów swoich musiała okazywać pewną powściągliwość, jako państwo, zaliczające siebie do grona państw europejskich z cywilizacją chrześcijańską. Bolszewizm zaś jest w grozie i obrzydliwości swojej zjawiskiem jedynym w dziejach. Jest nieustającą apelacją, jak słusznie powiedziano, do instynktów krwiożerczych w człowieku, albowiem instynkty te są niezrównanymi sprzymierzeńcami w burzeniu istniejącego porządku, w imię jakiegoś komunistycznego raju, w którym wszyscy będą szczęśliwi, którego jednak nigdy nie było i nikt go nigdy nie zobaczy.

Pomyślany według wzorów, jakie dają mrówki, czy termity, raj ten byłby katorgą dla duszy, która się wyrywa z ciasnoty doczesnego bytu, poi się nieskończonością i tęskniącym okiem sięga w niebo.

Więc duszę tę zabić, zbestializować człowieka, przeistoczyć go w rozjuszone zwierzę, gdy zaś rozjuszone zwierzę dokona dzieła zniszczenia, wówczas nałożyć na nie jarzmo, umiejętnie przerobić tygrysa w pokorne bydlę, jakim powinien być obywatel przyszłej komunistycznej katorgi, w tępym apatycznym zrozpaczeniu odbywający godziny przymusowej pracy pod biczem dozorcy – oto jest cel, który sobie postawili władcy dzisiejszej Rosji.

Ale kto sobie z tego zdaje sprawę, kto o tym myśli?

Sucha, książkowo logiczna koncepcja, wylęgła w mózgu Żyda Marksa i kilku jego współplemieńców, koncepcja w swoim materialistycznym symplizmie łatwo trafiająca do głowy każdego malkontenta, ogarnęła prostolinijne umysły rewolucjonistów rosyjskich i okazała się doskonałym młotem, rozwalającym potężne mury caratu.

W przyzwyczajenie zaś nasze weszło, stało się niemal odruchem, każdy nowy typ ustroju społecznego poczytywać za postęp. Więc bolszewizm ostatnim jest słowem postępu, komunistyczna katorga najwyższym wytworem myśli demokratycznej. W zestawieniu z demokracją bolszewicką wszystkie inne demokracje, nawet gdy grożą rewolucją, są tylko dziecinnym szczebiotem. Stąd to ich onieśmielenie, upokarzające poczucie własnej słabości, ten podły strach, gdy stanie przed nimi i na nie huknie prawdziwy, całą gębą bolszewik. Nie widzą tego, że bolszewizm wcale nie jest jakąś skrajną demokratyczną lewicą. Jest czymś zupełnie innym i równie dobrze mógłby nazwany być skrajną prawicą, bo w państwie Sowietów, tym pierwowzorze przyszłej wszechświatowej katorgi, komisarze ludowi i kierownicy czrezwyczajek panami są życia, śmierci i sumienia swoich podwładnych.

Trepiet małago piered bolszim – słyszę jeszcze teraz te słowa, tę intonację, z jaką wymawiane były przez profesora filozofii Władisławlewa. Tak określał on w wykładach o psychologii uczucie nieśmiałości. Słuchałem go, będąc studentem uniwersytetu w Petersburgu. Trepiet małago piered bolszim, drżenie małości przed czymś bardzo wielkim, czyż nie określa to także demokratycznej Polski i jej przedstawicieli w każdym zetknięciu się z każdym łotrem czy bandytą, skoro tylko występuje w charakterze delegata Sowietów? Tak było w Rydze, tak też w Warszawie po zabójstwie Wojkowa. Polska demokratyczna małość drży przed pańską butą i wielkością tych, co z Moskwy urągają światu cynizmem kaprysów swoich, bezczelnością roszczeń.

Zadrżał jeden ze znakomitych publicystów naszych, a obserwator niepospolicie bystry, Konstanty Srokowski. Był w Moskwie i wróciwszy, dał nam swoją filozofię bolszewizmu, też trepiet małago piered bolszim [K. Srokowski, Elita bolszewicka. Studium socjologiczne, Kraków 1927]. Jest to apoteoza, jakiej nie spotkałem ani w Polsce, ani poza Polską, bo ją pisał nie tępy doktryner, ani świeżo nawrócony na bolszewizm fanatyk, lecz człowiek z umysłem krytycznym i silnym.

Mali ludzie – naucza on nas – wielkich rzeczy nie robią, „przykładu zaś równie wielkiego, jak bolszewizm, zbiorowego zuchwalstwa intelektualnego i moralnego nie znają dzieje”, bolszewizm przeto jest rzeczą wielką i wodzowie jego „należą do klasy conquistatorów, condotierów, wielkich awanturników i odkrywców”; w porównaniu z nimi założyciele najpotężniejszych religii i najśmielsi reformatorzy socjalni i polityczni wydają się skromnymi i bojaźliwymi… „zapatrzeni w idealne cele, pochłonięci przez nie bez reszty i poświęceni im bez zastrzeżeń”, wodzowie bolszewizmu „trzymają w wędzidłach zaprzężone do rydwanu rewolucji apokaliptyczne rumaki i kierują nimi”. „Rosja jest posłusznym im narzędziem” i uczucie, jakie mają dla niej „jest miłością proroków dla narodu, który ich pierwszy usłuchał” (!). Trafnie dostrzegł autor, że ów nieubłagany krytycyzm, owa „ścisła naukowość” w myśleniu, z której się chełpią, idzie w parze z trudnym do uwierzenia iluzjonizmem. Ale nie jest to słabością; przeciwnie iluzjonizm ten, według autora, jest siłą, płynie z wiary „potężnej, niezłomnej, fanatycznej”, wiara ta jest dla nich „obfitym, ciągle bijącym źródłem siły moralnej”, bo czyżby inaczej wzięli na siebie „całe niewysłowione brzemię odpowiedzialności za strumienie krwi i za bezmiar nieszczęścia ludzkiego”, którego byli bezpośrednimi sprawcami.

W tej ich wierze, „w zaciekłości i okrucieństwie walki, jaką prowadzą nie z taką czy inną organizacją religijną, ale z religią i uczuciem religijnym mas ludzkich w ogólności” – tkwi związek nowej religii, nowego kultu. Leży to w porządku rzeczy. Komunistyczny raj okazał się iluzją i rewolucja przeistoczyć się musi w długotrwałą ewolucję. Im ewolucja powolniejszą i żmudniejszą będzie, tym natarczywiej pocznie się objawiać potrzeba kompensaty w świecie wartości metafizycznych – i te elementy „narodzin nowej religii”, których dopatrzył się autor, stanowią, zdaniem jego „najbardziej istotną i płodną w najdonioślejsze konsekwencje cechę umysłowości bolszewickiej”. Te słowa Srokowskiego dają dowód, jak wszechstronnie objął i jak głęboko umiał wniknąć w istotę bolszewizmu, w warunki jego otoczenia i rozwoju.

Party koniecznością wewnętrzną i potrzebą wzmocnienia swej władzy nad masami, bolszewizm pójdzie w kierunku stworzenia nowego związku religijnego. Ale kto bogiem jego będzie, skoro samą ideę Boga usiłuje bolszewizm w fanatycznym szale wyplenić z serc i umysłów?

„Nazwijmy go – brzmi odpowiedź – bogiem negatywnym”. Określenie genialne, trafiające w samo sedno rzeczy. Ale, słysząc to, czujemy mrowienie na skórze – i zdaje się, autor sam nie zastanowił się nad doniosłością tego, co powiedział.

Nie oglądał Boga żaden żywy człowiek, ale do idei Boga wznosiły się najwyższe umysły w najwyższych chwilach swego życia i niezmiennie ją łączyły z ideami Prawdy, Dobra, Piękna, które, pomimo różnic w odcieniach ujmowania ich, jednaką cześć i entuzjazm budzą w każdym sercu szlachetnym, bóg zaś „negatywny” byłby negacją Prawdy, Dobra, Piękna; czyli bóg ten jest kłamstwem, przeczącym prawdzie Bytu i Boga, a uznanym jako Prawda i Byt; jest Złem tj. zbrodnią i grzechem, wysławianym jako Dobro; jest Brzydotą uwielbianą jako Piękno. Słowem jest to Umwettung aller Werte, przewartościowanie wszystkich wartości, które samego twórcę pojęcia tego, Fryderyka Nietzsche, przejęłoby grozą i które wszystkie wielkie filozofie świata jednako w obrazie pokłóconego z Bogiem Ducha ciemności, Szatana, Diabła przedstawiają, choć rozmaicie pochodzenie, powstanie i moc Ciemności tej rozumiana bywa. Wobec tego uznać musimy, że bolszewizm jest, a w każdym razie chce być ze świadomością większą lub mniejszą, bezpośrednim porodem Ciemności, bezpośrednim, dotychczas w historii niewidzianym wtrąceniem się potęg Piekła w sprawy tego świata; wodzowie bolszewizmu, ta według Srokowskiego, elita nadludzi, którą z bliska, ich znający Arcybaszew określał, jako „międzynarodową swołocz”, są opętanymi przez owe czarne moce ich sługami, a religia, ku której bolszewizm zmierza, będzie, raczej już jest, kultem diabła w krwawej osobie Lenina.

Przed trupem Lenina, wystawionym w Moskwie na katafalku na widok publiczny przesunęło się w ciągu 48 godzin przeszło 600 000 ludzi, którzy ustawieni w szeregi na kolej swoją wyczekiwać musieli długie godziny przy 35 stopniach styczniowego mrozu. Czy się domyślał zaciekły wróg wszelkiej metafizyki, wszelkiego podobieństwa metafizyki, jakim był Lenin, że trup jego podstawą będzie, na której się wzniesie nowa metafizyka, nowy kult religijny?

Chrześcijaństwo uwielbiło Ukrzyżowanego, jako wcielone Słowo, jako Zbawiciela Świata. Zbawicielem świata w rodzącej się przyszłej religii staje się ten, który sam krzyżował, mordował, torturował setki tysięcy, miliony żywych istot ludzkich dla dogodzenia krwawej fantazji, lubującej się obrazem proletariackiego zbiorowiska ludzkiego, które pozbawione wszelkiej myśli wyższej, posłuszne tylko brzuchowi, w pocie czoła pokornie dźwigać będzie jarzmo pracy, a owoce jej zjadać będą panowie ich i kaci, przybrani w tytuły i godności komisarzy panującego „dyktator-skiego” proletariatu.

I tym katom i oprawcom, najpodlejszym jakich świat widział, Polska składała hołd w dniu obchodu dziesięciolecia czrezwyczajek! […]

Od chwili wybuchu rewolucji rosyjskiej porównywano ją z rewolucją francuską: podobieństwa narzucały się. I tu i tam, jako drogę do celu, do jego osiągnięcia, a po osiągnięciu do utrwalenia nowego stanu rzeczy – obrano bezwzględny i wyrafinowanie okrutny terror. I tu i tam zwycięstwa rewolucji nie tylko nie dały dobrobytu masom, których obronę rewolucja niby to miała na celu, występując we Francji pod hasłem równości, tj. zrównania ich z warstwami uprzywilejowanymi, w Rosji zaś pod hasłem nawet ich dyktatury, – ale masy znalazły się i tu i tam w nędzy większej jeszcze, niż ta, która je za starego reżimu trapiła.

Są to jednak podobieństwa zewnętrzne; różnice zaś sięgają daleko głębiej. Na samym wstępie uderza nas jeden szczegół: terror trwał we Francji niecałe dwa lata, w Rosji trwa już lat 16. W tym zaś czasie wyrosło nowe pokolenie, szczelnie odgraniczone od wpływów zachodu, nie mające pojęcia o historii Europy, bez wyobrażenia o jej kulturze i tych zasadniczych wszelkiej kultury podstawach, jakimi są religia, rodzina i własność, a natomiast ze starannie wpojonym przeświadczeniem, że to wszystko jest burżujstwem, co w żargonie sowieckim oznacza zgniliznę i że dopiero bolszewicy stworzą nowy porządek, nowy świat.

Przypuśćmy, że spełniły się pragnienia emigracji rosyjskiej i wraz z nią wszystkich ludzi uczciwych na świecie i że Sowiety zostały pokonane i zmiecione, a przyszedł nowy rząd ze szczerą chęcią naprawy wszystkiego, co rewolucja niszczyła lub psuła; czy rząd ten będzie dość silny, aby złamać opór, choćby tylko bierny, opór nowego, moralnie zdziczałego pokolenia, wychowanego w zarozumiałej pogardzie tych dóbr wszystkich, które my wyrazem kultura określamy? Kto te bandy diabłów, rozszalałych nienawiścią do rzeczy ducha i do Boga, tego, według słów Lenina, „wielkiego właściciela ziemskiego, którego własnością są wszyscy mieszkańcy ziemi”, a cześć, tyranowi temu oddawana, jest „ubóstwieniem swoich własnych najpodlejszych, niewolniczych instynktów, zapaskudzaniem siebie” (Lenin) – kto bandy te wprzęgnąć zdoła pod jarzmo nieznanej im i wstrętnej kultury duchowej?

Długotrwałość zaś rewolucji nie jest przypadkiem, nad którym można by przejść do porządku. Fakt ten tym tłumaczymy, że nie miała ona przed sobą tych przeszkód, jakimi były dla rewolucji francuskiej koalicje państw europejskich i krwawe powstania na zachodzie Francji. Rewolucja rosyjska szybko stłumiła opór, który jej stawiały carskie wojska, wyczerpane czteroletnią wojną, państwa zaś europejskie od początku sprzyjały jej i ją popierały, oczywiście nie przyznając się do tego, a pozorując zachowanie się swoje ścisłą neutralnością. Przychodzą mi tu na pamięć słowa prezydenta Masaryka, że nie obchodzi go, co w Rosji i z Rosją robić należy, bo „to sobie załatwią Rosjanie sami między sobą”. Czy słowa te wygłoszone przez znakomitego filozofa, który zwykł podkreślać swoją etyczność, nie były obłudnym frazesem? Czy wolno uważać mord, dokonywany na wielkim narodzie, za widowisko, któremu możemy obojętnie przypatrywać się z naszej loży? Czy ta ścisła neutralność, to nie wtrącanie się w cudzą sprawę nie jest w danym wypadku wtrącaniem się na korzyść silniejszego?

Wreszcie – i to jest najważniejsze, w tym leży zasadnicza, a głęboka różnica między bolszewizmem a rewolucją francuską – rewolucja owa stawiała przed sobą, w przeciwieństwie do bolszewizmu, cel realny tj. rozsądny, dający się osiągnąć. We Francji absolutną władzę w ręku miał król, opierający się na szlachcie i na wyższym duchowieństwie, rewolucja zaś była dziełem burżuazji, która posiąść chciała te same przywileje, ażeby posiadłszy je, zepchnąć na dół, dzięki liczebnej swej przewadze, tamte warstwy i kierować Francją. Byli między rewolucjonistami ludzie o nastroju komunistycznym, ale ci stanowili nieznaczną mniejszość. Gdy więc cel został dopięty, terror musiał z natury rzeczy prędzej czy później ustąpić miejsca porządkowi prawnemu.

Rewolucja zaś rosyjska postanowiła urzeczywistnić socjalizm integralny na gruzach ostatecznie zniszczonego kapitalistycznego ustroju. Kapitalizm stoi na prawie własności, a poczucie własności leży w naturze człowieka; o to, że to jest moje, a nie twoje, czubią się ze sobą już małe dzieci. Co w naturze człowieka leży, co z tej natury wynika, może być zniszczone, jak to widzimy w Rosji, drogą terroru, ale pytamy, czy pogwałcona natura nie dopomni się o swe prawa i nie wróci do nich? Dlatego to cel rewolucji rosyjskiej nazywam celem nierealnym. […]

Rewolucja rosyjska zniosła własność prywatną, na której stoi ustrój kapitalistyczny, ale zastąpiła to nową formą kapitalizmu, czyniąc państwo właścicielem wszystkiego, co jest. Wraz z tym nastąpił powrót do tego, co było hańbą ludzkości i zdawało się już pogrzebane na wieki: wskrzeszono pańszczyznę. Bolszewizm zaczął od zniszczenia warstw zamożnych; dokonawszy tego, zabrał się do chłopów. Ponieważ własność jest bezprawiem, więc zbrodniarzem, według terminologii bolszewickiej „kułakiem”, jest chłop, który dotychczas coś jeszcze posiada lub coś sobie zaoszczędził. Zabierają mu jego mienie; w razie stawiania oporu czeka go śmierć albo katorga. W tzw. kołchozach wszystko dzieje się według dzwonka, czy bębna; mamy tam drobiazgowy rozkład dnia, policzono każdą chwilę pracy, policzono skąpe przerwy, przeznaczone na wypoczynek i jedzenie, je się ze wspólnego kotła. I wspólne jedzenie z kotła (czy nie zakrawa to na ironię?), te kilka łyżek kaszy są jedyną dla chłopa kompensatą za to, że pozbawiono go wolności. Przy ustroju kapitalistycznym nędza usunąć się nie daje, mogą być tylko łagodzone jej objawy drogą miłosierdzia prywatnego, opieki społecznej i ingerencji państwa; w razie zaś urzeczywistnienia komunizmu powszechnego, ściślej mówiąc, kapitalizmu państwowego, ku czemu dążą Sowiety, każdy miałby zapewnione minimum egzystencji, czyli owe kilka łyżek kaszy z kawałkiem suchego chleba, nic więcej, natomiast żyłby życiem niewolnika czy więźnia. A czy jest więzień lub niewolnik, któryby nie wzdychał za wolnością?

Według G. Le Bon’a rewolucja zwycięża, gdy w niej bierze górę pierwiastek mistyczny, gdy się staje religią, stwarzając fanatyzm wiary, jeśli nie w żywego Boga czy bogów, to w martwe formuły czy wyrazy. Rewolucją francuską kierowała fanatyczna wiara w rozum, który wyprowadzi ludzkość z obłędu, w jakim żyła. Wodzowie rewolucji rosyjskiej są raczej wiwisekcjonistami, którzy na żywym ciele narodu robią swoje straszliwe doświadczenia, natomiast masom dali religię maszyny, bo maszyna jest najwyższym wyrazem postępu i symbolem przyszłej szczęśliwej ludzkości. Ferrero przed dwudziestu przeszło laty dowodził, że w ,,wieku, w którym wszystko odrzucić można – Boga, ojczyznę, rodzinę – o jednym nie wolno wątpić: o dobrodziejstwach postępu technicznego”. Maszyny będą coraz doskonalsze, wytwarzać będą coraz więcej, coraz szybciej, kosztem coraz krótszego czasu i coraz mniejszego wysiłku, dawać więc będą rzeczy coraz lichsze, tandetę; żadna cywilizacja nie powstrzyma ich furii i tandetą zaleją one świat, „jakość upadnie pod ciosami ilości”. I to szczególnie bolało włoskiego historyka i myśliciela. Poza tym wobec tego, że maszyny potęgują produkcję, dla której w końcu nie ma popytu, trzeba wymyślać potrzeby sztuczne: „Maszyna żąda przeistoczenia człowieka w nienasycone zwierzę i to jest pobudką do wojen kolonialnych, do narzucania tej na maszynach toczącej się cywilizacji narodom, które pragnęłyby jednego tylko: żyć w spokoju”.

Ale pisząc przed 20 laty, nie zastanowił się Ferrero nad tym, że sztuczne potrzeby mają swoje granice, że granice ma także nasza kula ziemska i że przyjść może chwila, w której wobec ogromu produkcji nie będzie możliwości zbytu. Chwila ta dziś nadeszła.

O tym bolszewizm nie myśli. Postanowiono tam upodobnić człowieka do maszyny. Trzeba zwiedzić bolszewicką Rosję i ją poznać, trzeba wniknąć, przeżyć – jak wyraził się Fülöp Miller – bezradosne radości bolszewika, aby objąć całą grozę fantastycznie dzikiej myśli, jaka tam powstała, przeistoczenia ludzkości w jeden olbrzymi automat, w obrzydliwego potwora o tysiącach nóg i rąk, którego nazwano „człowiekiem kolektywnym”. Bolszewicki artysta Kryński przedstawił tego kolektywnego człowieka w postaci olbrzymiej maszyny, złożonej z malutkich kloców, z których każdy ma człowiecze kształty. Na innym jego rysunku widzimy wnętrze świątyni, w której nad ołtarzem, pod kopułą, zawieszono maszynę, a naokoło niej stoją, niby w pobożnym skupieniu, owe kloce o człowieczych kształtach, wszystkie do siebie podobne, bez wyrazu, bez życia, bez indywidualności. Bolszewizm powinien byłby dla konsekwencji skasować imiona i nazwiska, a oznaczać ludzi liczbami, ale czy zdoła on do takiego stopnia zatrzeć w jednostce ludzkiej jej indywidualność, że człowiek pod liczbą np. 125 niczym różnić się nie będzie od swego sąsiada pod liczbą 124? I czy można przypuścić, że istota żywa, czująca i myśląca zechce być bezmyślnym automatem, kółkiem w maszynie, czy dodatkiem do niej?

Aby czegoś podobnego zechcieć, trzeba wpierw wyzuć się z uczucia religijnego, którego istotę tak głęboko określał św. Augustyn: „Niespokojnym jest serce człowiecze, dopóki nie znajdzie spokoju w Tobie, Boże”. Ideę zaś Boga kojarzymy z tymi najwznioślejszymi i najlepszymi uczuciami, które ogarniają nas w najwznioślejszych i najlepszych chwilach życia naszego. Człowiek chciałby się wydobyć z ciasnoty bytu doczesnego, od rzeczy małych i marnych, od tego, co przechodzi i znika, rwie się serce jego ku temu, co nie przechodzi i nie znika! Patrzymy z rozkoszą na ptaka, szybującego po błękitach, to symbol dalekiej a nieskończonej szczęśliwości, za którą tęsknimy, obrzydzeniem zaś przejmuje nas płaz, czołgający się po ziemi.

Ten pęd do góry jest wrodzony człowiekowi, kaleką jest, kto go w sobie nie czuje; bolszewizm postanowił okaleczyć człowieka. Zdawałoby się, że bolszewicka koncepcja zmechanizowanego świata, w którym żywi ludzie staliby się bezdusznymi maszynami powinna budzić uczucie wstrętu. Niestety – nie! Z bólem stwierdzamy, że ma ona w sobie jakiś urok, który pociąga człowieka współczesnego. Ten jego nastrój określa Mereżkowski jako wolę, czy żądzę pozbycia się swego ja (wola k biezlicznosti); w tym się dziś streszcza – mówi on – wola nasza.

Nie być sobą, ale za to być w Bogu, tonąć w przedwiecznym, absolutnym pięknie Bożym, czyli z natury wznosić się w nad naturę – stanowi to najgłębszą treść religii. Nie być, przestać być sobą, ażeby się stać kółkiem w maszynie nakręcanym, jak zegar, w oznaczonej porze na oznaczony czas, jest najohydniejszą karykaturą religii, jaką wyobrazić sobie można.

To antyreligia, spychająca z wyżyn człowieczeństwa w otchłań upodlenia. W tę otchłań spadła Rosja sowiecka i za Rosją spada Europa ze wzrastającą szybkością rzuconego kamienia. „Takiego zjawiska – słusznie pisał dr. Jan Bobrzyński – nie oglądał jeszcze świat; takie powszechne zaślepienie, taka samobójcza, z zaślepienia tego wynikająca polityka”. Nic dziwnego, iż Mereżkowskiemu nasunęła się myśl, że chyba świat zwariował, dotknięty jakąś mistyczną sugestią ciemnych mocy.

Nie, może to Mereżkowski zwariował, może ja zwariowałem, bo jakże to nam literatom, ludziom ze świata marzeń czy ideałów, przeciwstawiać się realistom politycznym, politykom z fachu, kierownikom państw? Czy nie jest to zuchwałą zarozumiałością uważać za głupstwo, za upadlające i samobójcze głupstwo, te pakty o nieagresji, które oni wybłagują u bolszewików i tryumfalnie obwieszczają światu, jako zdobycze, jako arcydzieła sztuki dyplomatycznej, zapewniające ludziom spokój i na długie lata pomyślność?!

 

 

* * *

 

Marian Zdziechowski (1861-1938), historyk kultury i literatury, krytyk literacki, publicysta. Urodził się 30 kwietnia 1861 r. w Nowosiółkach (obecna Białoruś). Studiował na uniwersytecie w Dorpacie i Petersburgu. Od 1899 r. był wykładowcą na Uniwersytecie Jagiellońskim, a w latach 1919-1932 na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie. W 1902 r. został członkiem Akademii Umiejętności. Prowadził badania porównawcze psychologii narodów słowiańskich na tle systemów politycznych, społecznych, religijnych, filozoficznych i etycznych, publikując m.in. Mesjaniści i słowianofile (1888), Wpływy rosyjskie na duszę polską (1920), Europa, Rosja, Azja (1923) i prowadząc bogatą korespondencję z licznymi przedstawicielami elit rosyjskich (m.in. braćmi Trubeckimi, Mereżkowskim i Bierdiajewem). Obrońca tradycyjnej kultury europejskiej, polemista katolickich modernistów przełomu wieków, Zdziechowski nie tylko podejmował refleksję nad podstawami owej kultury i jej współczesnymi zagrożeniami, osobliwie ze strony nurtów radykalnych, zwłaszcza bolszewizmu (Pesymizm, romantyzm a podstawy chrześcijaństwa, 1914; Gloryfikacja pracy, 1916; Renesans a rewolucja, 1925; Widmo przyszłości, 1936; W obliczu końca, 1938), ale i zajmował się historią literatury (Byron i jego wiek, 2 t., 1894-1897; U opoki mesjanizmu, 1912), głównie zaś twórczością Zygmunta Krasińskiego i Stanisława Brzozowskiego. Zmarł 5 października 1938 r. w Wilnie.

 

Prezentowane fragmenty pochodzą z książki Od Petersburga do Leningrada, Wilno 1934, s. 26-28, 49-54, 64-66, 68-71.

Sponsorzy:

Muzeum Historii Polski Patriotyzm Jutra

Dofinansowano ze środków MHP w ramach programu „Patriotyzm Jutra”

Teksty prezentowane na niniejszej stronie są dostępne na licencji Creative Commons. Uznanie autorstwa – 3.0 Polska. Pewne prawa zastrzeżone na rzecz Ośrodka Myśli Politycznej i Autorów tekstów.

Ilustracje, design: Stereoplan